Stanisław Thugutt

Z MediWiki
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

(1873- 1941) do 1928 roku był w dużej mierze politykiem (co pomijamy), pełną biografię można przeczytać Biografia w Wikipedii

Biografia społecznika

na podstawie autobiografii,

zabory

samokształcenie

Chodziłem też, dość krótko co prawda, do jakiegoś b. radykalnie za- barwionego koła samokształcenia, ale gadulstwo i nietolerancja dla cudzych przekonań kilku wodzących tam rej litwaków obrzydziły mi rychło te studia. Założyłem później z bezpośrednich swoich kolegów podobne kółko, bardziej już jednolite i bardziej polskie, ale i ono trwało nie dłużej niż rok.

pierwsze próby spółdzielcze

W 1903 r. wpadłem wreszcie na pomysł, w który wsadziłem całą swą duszę: założyłem spółdzielnię spożywców. Nie było to takie proste, jakby się dzisiaj komu zdawało. Na założenie spółdzielni trzeba było mieć pozwolenie ministerstwa z Petersburga, co trwało normalnie parę lat. Ale cierpliwość nie była nigdy moją cnotą, udałem się przeto z zacnym dr Bohdanem Przeorskim do opatowskiego rejenta, p. Horodyskiego, prosząc o sporządzenie aktu o spółce handlowej ze zmiennym kapitałem i zmiennym składem osobowym, który byłby aktem fundacyjnym spółdzielni. Rejent zgodził się, spółdzielnia powstała. Jakie tam były z tego skutki dla rejenta, nie wiem, ale po kilku tygodniach zawezwał mnie komendant policji powiatowej, pytając, czy nie słyszałem przypadkiem, że na założenie spółdzielni trzeba mieć pozwolenie? Może by te rozmowy i niedobrze się skończyły, gdyby wkrótce nie wybuchła wojna japońsko- rosyjska, która zwaliła rządowi na kark kłopoty znacznie większe niż spółdzielnia bez pozwolenia w Ćmielowie.

Polskie Towarzystwo Krajoznawcze

Wkrótce zresztą wsiąkłem bez reszty w krajoznawstwo. Wprowadził mnie do niego mój przyjaciel, publicysta, historyk i krajoznawca, Edward Maliszewski, który zaprosił mnie kiedyś na posiedzenie Komisji Wydawniczej Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Omawiano tam potrzebę wydania dokładnego, nowoczesnego przewodnika po kraju. Poddałem parę pomysłów, na następnym posiedzeniu przedstawiłem plan pracy i powierzono mi jej wykonanie na jednym na razie odcinku Wyżyny Małopolskiej. Zabrałem się do roboty ze zwykłą pasją, a nie była to mała robota.

Były też dzięki pracowitym studiom przygotowawczym próbą inwentaryzacji znajdujących się na terenie zabytków; rzecz nie bez wartości w chwili, kiedy tyle zabytków zginęło w pożodze wojennej. Zapewne, rzecz była bez większego znaczenia, ale kiedy na jakimś specjalnym posiedzeniu Tow. Opieki nad Zabytkami, na którym radzono nad planem zinwentaryzowania naszych zabytków, przedstawiłem w korekcie część swojej pracy, otrzymałem za nią aż nazbyt gorące pochwały, co tłumaczyć się mogło jedynie zdziwieniem, że jeden człowiek dokonał dzieła, do którego zabierało się całe grono.

Poza przewodnikami pochłaniała mnie "Ziemia", tygodnik, organ Tow. Krajoznawczego, której byłem kierownikiem literackim. Pismo było niewielkie, ale dla ugruntowania go trzeba było odnajdywać wszyst- ko: współpracowników, czytelników, pieniądze, formę i styl. (...) wydawnictwo było ciągle deficytowe, kiedy różne luksusowe ale zgoła beztreściwe wydawnictwa zbierały pokaźne zyski.

Kiedy dziś, po upływie tylu lat patrzę na te nasze wysiłki, myślę, że nie były one całkiem bezpożyteczne. Pismo, zarówno jak samo Towarzystwo, było przecie nie czym innym, jak jeszcze jednym sposobem budowania Polski od dołu, Polski, którą sig przemycało między wierszami, o której się mówiło nie tylko jako o wspomnieniu historycznym, ale jako o żywym, choć tak straszliwie pokaleczonym organizmie. Może ten sposób budowania był mały i niepewny, skoro jedno proste rozporządzenie warszawskiego generał-gubernatora mogło w każdej chwili położyć wszystkiemu kres, ale w tym czasie 1910-14 niewiele więcej pozostawało w Kongresówce do zrobienia, jak nie dać zasnąć duszy narodu. Może to można było robić lepiej; robiliśmy jakeśmy umieli i mogli najlepiej, nie wierząc zgoła, żeby wieko polskiej trumny zatrzasnęło się na zawsze.


Koło Przyjaciół Kaszub

Oprócz krajoznawstwa i zajęć zawodowych starczyło mi jeszcze czasu na rzeczy dodatkowe: przez 4 lata byłem redaktorem pisma fotograficznego, tyleż czasu zajmowałem się w Kole Przyjaciół Kaszub zbliżaniem ich do Polski. Jeździłem kilkakrotnie na Kaszuby, które zszedłem wszerz i wzdłuż, poznałem wybitniejszych działaczy tamtejszych: nieżyjących już dr Majkowskiego w Kościerzynie i sędziego Chmielewskiego w Sopotach, czytałem o Pomorzu dużo.

wojna

organizacje strzeleckie

(...) po krótkiej rozmowie dodał, że jest komendantem organizacji strzeleckich na cały zabór rosyjski, i zapytał, czy zechciałbym podjąć się czynności skarbnika w tej organizacji. Przyjąłem oczywiście tę propozycję bez wahania. Nie było to zresztą wielkim trudem, bo składki i ofiary wpływały skąpo. (...) W Warszawie zdawaliśmy sobie już w zupełności sprawę, że w kołach inteligenckich zwłaszcza jesteśmy w bardzo wyraźnej mniejszości w stosunku do "zjednoczeniowców", którzy chcieli najprzód zjednoczyć Polskę przy Rosji, a potem uczynić ją niepodległa.

Czasem jednak zdarzały sig drobne fakty, dające do myślenia. Jeszcze w 1914 r. Stowarzyszenie Techników w Warszawie, grupujące przeważ- nie ludzi o przekonaniach demokratyczno-narodowych, urządziło cykl od- czytów o poszczególnych prowincjach dawnej Polski. Zgłoszono sig do mnie z propozycją wygłoszenia odczytu o Galicji. Przyjąłem propozycję i wykonałem ją aż nadto sumiennie, odczyt bowiem trwał - pierwszy i ostatni raz w moim życiu - 2 i pół godziny. Już w czasie mówienia zastanowiło mnie, że pomimo tak niesłychanie przedłużonego czasu nikt z dusznej sali nie wychodził, choć mnóstwo osób niewygodnie tłoczyło sig w przejściach. Na zakończenie poruszyłem sprawą nieustających a często niegodnych napaści na wszystko, co w Galicji sig dzieje. "Cokolwiek by sig tam działo, nie jesteśmy sędziami, a dziś nie jest czas sądu, kiedy ko- pyta kozackich koni rozwłóczą po połskich polach resztki naszej dawnej i świetnej kultury". Tu nastąpiła eksplozja: publiczność zerwała sig z miejsc i przez długich kilka minut sala trzęsła się od oklasków. To serce żachnęło sig przeciwko nazbyt już obmierzłym argumentom "rozumu". Wolno było przypuszczać, że pod sztywną skorupą bezkrytycznie przyjmowanych bzdur płynie nurt inny, nurt tęsknot i łez. (...)

Co prawda i my sami nie kładliśmy jeszcze większego nacisku na momenty społeczne w wielkiej grze świata. Kiedy na jednym z zebrań u p. Stefana Dziewulskiego, na które schodziła się czasem inteligencja warszawska, głowiliśmy się nad odcyfrowaniem polskiej łamigłówki i szu- kali sposobu odzyskania wolności bez wyrzekania się całości ziem naszych, odezwał się dr Rafał Radziwiłłowicz: "To nam da wielka wszechświatowa rewolucja społeczna". Spojrzeliśmy na niego nie bez zdziwienia, tak te rzeczy były jeszcze od nas odległe, a przecież w praktyce on był najbliższy prawdy. (...)

Komitet Obywatelski

Przed samym wejściem Niemców zdarzyła mi się osobliwa przygoda: o mało co nie zostałem komisarzem policji. Pewnego dnia otrzymałem już stosowną nominację od Komitetu Obywatelskiego na komisarza policji XI -go okręgu, którą przyjąłem zresztą dość niechętnie, ciągnęło mnie bowiem bardziej do polityki. Po kilku dniach ukazał się w "Gońcu", najbardziej wówczas niepodległościowym piśmie warszawskim, które podpisywałem formalnie dla cenzury, artykuł ostro napadający na Komitet Obywatelski. Zaproponowano mi, żebym oświadczył, że artykułu nie czytałem, i zrzekł się nominacji. Odmówiłem żądając, aby mnie zwolniono z własnej inicjatywy. Tak się stało i... nie zostałem policjantem. (...)

działania wojskowe i polityczne

(...)

przybył tygodnik (?) "Rząd i Wojsko", organ Polskiej Organizacji Wojskowej i sfer legionowych. Pismo powstało z inicjatywy Sławka, Adam Skwarczyński był pierwotnie sekretarzem redakcji, później redaktorem, głównymi współpracownikami byli Hołówko i Hugo Kauf man a ja redaktorem pierwszych 11 numerów; nie pamiętam, dlaczego później ustąpiłem, bo różnice ideologiczne były jeszcze wówczas między nami znikome a różnice taktyczne dopiero się zarysowywały.

W wolnej Polsce

rząd lubelski

Na drugi dzień rano zacząłem urzędowanie. Pierwszym interesantem był nieznany mi jeszcze osobiście p. Stanisław Wojciechowski, który przyszedł z F. Jabłońskim, kierownikiem oddziału Związku "Społem" w Lublinie, prosząc o ułatwienie przewozu zamówionych przez spółdzielnię lubartowska towarów. Nie należało to oczywiście do mojego resortu, z największą jednak chęcią udzieliłem żądanej pomocy, wydając nawet glejt upoważniający do swobodnego poruszania się na terenie podlegającym naszej władzy. (...)

rząd Moraczewskiego

Z aresztowaniem ks. Sapiehy zjawił się nowy kłopot: do Cytadeli nie mogłem go posłać, a więzienie na Pawiaku nie przyjęło go w braku rozkazu sędziego śledczego (dekret o stanie wyjątkowym nie był jeszcze opublikowany). Umieściłem go więc w jednym z pokojów przy biurach Komendy Milicji Ludowej, gdzie spędził czas do dnia mojej dymisji. Osobiście było mi nieprzyjemnie trzymać pod kluczem człowieka, któ- ry miał być moim kolegą w niedoszłym do skutku rządzie zamachu majowego 1917 r., a jako prezes Rady Głównej Opiekuńczej, której byłem płatnym urzędnikiem, otaczał troskliwą opieką moją rodzinę podczas mego pobytu w Modlinie, poza tym zaś był niewątpliwie człowiekiem honoru. Ale cóż znaczą względy osobiste w takich wypadkach. (...)

Drugą próbą [dotarcia do opinii publicznej - przyp. red] było zetknięcie się z Sokołami, wśród których na jednym z naczelnych stanowisk miałem kolegę szkolnego, Karola Noskiewicza. Poprosiłem go o zetknięcie mnie ze sferami kierowniczymi tej organizacji i udałem się do nich sam jeden, nie mówiąc nawet nikomu, dokąd idę. Długo tłumaczyłem im obowiązek cierpliwości, który jest naszym wspólnym obowiązkiem, wtajemniczyłem ich nieco w naszą sytuację zewnętrzną, która nie jest bynajmniej różowa, i wyraziłem opinię, że popieranie zamachów uważam w tej chwili za zbrodnię. Zaprzeczyli oni najkategoryczniej , żeby jako organizacja brali udział w zamachu. Musiałem temu uwierzyć, choć widziałem, że paru z zebranych przebiło by mnie chętnie oczami.

działalność społeczna

Założyliśmy ze Smiarowskim, Patkiem, Posnerem Ligę Obrony Praw Człowieka i Obywatela, która miała służyć do walki z samowolą i nadużyciami administracji, jak również z przesądami, których ofiarą padali nie tylko ludzie, ale całe ich grupy. Wysiłki nasze od samego początku istnienia Ligi aż po jej koniec były bardzo często skaza- ne na bezpłodność; młoda administracja pomimo swoją aż nadto oczywistą nieudolność bardzo niechętnie patrzyła na wszelkie wtrącanie się osób obcych do swojej działalności i jeżeli udawało nam się od czasu do czasu coś przeprowadzić, zawdzięczaliśmy to niemal wyłącznie naszym osobistym stosunkom. Jedną z głównych spraw z tego okresu działalności Ligi były walki wyznaniowe w Chełmszczyźnie. Na zaproszenie delegacji Ukraińców tamtej- szych wyjechaliśmy ze Smiarowskim przyjrzeć się tym stosunkom na miejscu. Przejechaliśmy końmi z Chełma do Hrubieszowa, wstępowaliśmy do każdej niemal wsi, rozmawialiśmy z mnóstwem ludzi i doszliśmy rychło do przekonania, że przy dobrej woli obu stron można by łatwo doprowadzić do uspokojenia, budynków kościelnych bowiem zarówno katolickich jak prawosławnych było pod dostatkiem, a walka toczyła się przeważnie o ich posiadanie.


Praca w spółdzielczości

Ze spółdzielczością zetknąłem się dość wcześnie, jak pisałem wyżej (str. 15). Już vi 1903 roku założyłem w Cmielowie spółdzielnie spożywców, którą prowadziłem przez pewien czas. Później w Warszawie byłem pracownikiem a potem dyrektorem jednego z towarzystw wzajemnego kredytu. W okresie politycznym mojego życia należałem do kilku spółdzielni wiejskich, ale wszystko to z braku czasu były prace dorywcze, dokonywane niejako na marginesie mojej pracy głównej. Dopiero w r. 1928, po wyjściu z Sejmu związałem się z ruchem na stałe, najprzód opracowując dla "Społem" Związku Sp. Spoż. pewne zagadnienia teoretyczne, związane ze spółdzielczością, potem redagując organ naczelny Związku. Napisałem kilka książek i broszur, objąłem przewodnictwo Towarzystwa Kooperatystów i Spółdzielczego Instytutu Naukowego, wygłaszałem propagandowe odczyty, póki mi sił do tego starczyło.

Nie uważałem nigdy swego zajęcia wyłącznie jako posady w wielkim, dobrze rozwijającym się przedsiębiorstwie, ani jako sposobu spędzania czasu dla uchronienia się od nudów. Przeciwnie, im dłużej pracuję w spółdzielczości, tym bardziej wydaje mi się ona godna poświęcenia jej najwyższego wysiłku i całkowitego oddania się. Nie była też dla mnie nigdy spółdzielczość jedynie sposobem poprawy warunków wyłącznie swojego bytu, traktowałem ją bowiem jako wielki ruch wyzwoleńczy, jako dążenie do zmiany warunków bytu całego społeczeństwa, jako nową moralność i nowy obyczaj.

Wybór pism i autobiografia Stanisława Thugutta


Masoneria

1932–1939 kierował Towarzystwem Kooperatystów.


Zobacz

Stanisław Thugutt ROLA SPÓŁDZIELCZOŚCI W BUDOWIE PAŃSTWA POLSKIEGO