Stanisław Wojciechowski

Z MediWiki
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania


(1869-1953)

Działacz polityczny, społeczny i spółdzielczy,

Początkowo w Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, później związany z ruchem robotniczym – od 1891 w Zjednoczeniu Robotniczym, od 1892 w Polskiej Partii Socjalistycznej, później na emigracji (w Szwajcarii, Francji i Wielkiej Brytanii), w Związku Zagranicznych Socjalistów Polskich. Po powrocie do kraju zaangażował się w ruch spółdzielczy. Członek Towarzystwa Kooperatystów w Warszawie, dyrektor Związku Towarzystw Spożywczych (1911–1915).

Podczas I wojny światowej członek utworzonego w 1914 roku Centralnego Komitetu Obywatelskiego w Warszawie. W 1915 wraz z Centralnym Komitetem Obywatelskim ewakuował się do Rosji. Był członkiem Centralnego Komitetu Obywatelskiego Królestwa Polskiego w Rosji w 1915.

w latach 1922–1926 prezydent Rzeczypospolitej Polskiej.

Autobiografia społecznika

za Stanisław Wojciechowski Moje wspomnienia tom I część śródtytułów od redakcji muzeum.asocjacje.org

Edukacja

Gimnazjum w Kaliszu

"Gimnazjum filologiczne skończyłem w Kaliszu w 1888 r. W sierpniu tegoż roku zapisałem się na wydział fizyko-matematyczny w uniwersytecie warszawskim. Przyjechałem do Warszawy zupełnie nie obeznany z prądami i tajnymi organizacjami, które w tym czasie ogarniały młodzież. Kalisz, najbardziej wysunięte na zachód miasto Kongresówki, nie miał jeszcze połączenia kolejowego z Warszawą; do najbliższej stacji w Kutnie było 120 km jazdy karetką pocztową: Nie łączyły nas żadne węzły organizacyjne z młodzieżą warszawską, żyliśmy w odosobnieniu. Pierwsze tajne kółko uczniowskie powstało w Kaliszu dopiero w 1897 r. Przedtem stosunki z innymi szkołami ograniczały się do zabiegów o wydostanie tematu egzaminacyjnego z języka rosyjskiego, co decydowało o otrzymaniu matury".


Uniwersytet Warszawski

Samokształcenie na Uniwersytecie Warszawskim

"Z takim domowym przygotowaniem przyjechałem do Warszawy, znajdując tutaj nową pobudkę w tajnych kółkach studenckich, założonych w 1885 roku. Miały one na celu samokształcenie, wyrabianie przekonań i charakterów, ,Święcenie rocznic powstań, pomaganie w pracach tajnego Towarzystwa Oświaty Ludowej, założonego przez Brzezińskiego i Hirszfelda. Kółko kaliskie, do którego należałem, było tak liczne, że dla ułatwienia zebrań trzeba było rozdzielić je na dwa komplety. Naszym bibliotekarzem był Kochanowicz, przewodniczącym Idzikowski, obydwaj z wydziału medycznego. W ogóle medycy przodowali w życiu młodzieży warszawskiej.

Zebrania kółka odbywały się co tydzień. Każdy członek obowiązany był przygotować w ciągu roku przynajmniej dwa referaty na wybrane tematy; potrzebne książki wskazywali starsi koledzy i bibliotekarz. Referat był przedmiotem dyskusji, w której wyrabiały się poglądy kółkowiczów w danej sprawie. W naszym kółku najwięcej zajmowano się historią, Polski, ekonomią i socjologią. W rocznice powstań odbywały się zebrania z udziałem zaproszonych delegatów innych kółek. W tym celu wybierano większy lokal z oknami na podwórze, żeby po mowach i deklamacjach śpiewać "Jeszcze Polska nie zginęła", "Boże, coś Polskę", "Gdy naród do boju wystąpił", "Z dymem pożarów", "Czemu tęsknisz za chatą" i inne. Obowiązkiem gospodarza lokalu było zapewnić sobie przychylną neutralność rządcy i stróża domu. Większe zebrania w czasie zatargów z władzami uniwersyteckimi odbywały się w klinikach, laboratoriach i restauracji "cioci" Michaux w podwórzu domu przy ulicy Świętokrzyskiej nr 17, gdzie cała służba była "wtajemniczona" i nie wpuszczała niepożądanych gości. Tutaj również odbywały się pożegnania kółkowiczów kończących uniwersytet. Ślubowali oni nadal prowadzić pracę oświatową i inicjować akcję społeczną na terenie swojej działalności zawodowej.

Grupowaliśmy się według ukończonych szkół; kółek było prawie tyle, co gimnazjów w Kongresówce. Studenci, związani pochodzeniem z tych samych stron rodzinnych, wspomnieniami z jednej ławy szkolnej, tworzyli bardziej trwałe zespoły, niż późniejsze ugrupowania według przekonań, gdzie trudniej było ocenić wartość moralną członka tylko na podstawie jego oświadczeń. Terytorialna organizacja umożliwiała również wciągnięcie większej liczby studentów do pracy kółkowej. W czasie mojego pobytu w uniwersytecie kółka objęły przeszło 500 studentów i nie było wypadku, żeby policja wkroczyła na jakie zebranie albo była powiadomiona o planowanej w kółkach akcji.

Delegaci kółek po jednym od każdego tworzyli Koło, które było naszym parlamentem i przedstawicielstwem w stosunkach z innymi uniwersytetami i instytucjami. Przez delegatów Koło informowało się o działalności kółek, ich uchwałach i występujących różnicach przekonaniowych, nadawało kierunek pracy i zapobiegało rozłamom tym bardziej nieuzasadnionym, że występujące różnice były zmienne, zależne od tego, kto w kółku swoją energią i wymową wybijał się na przewodnika. Za moich czasów Koło było organizacją tak zwartą, że nadawało ton całej młodzieży warszawskiej i decydowało o jej wystąpieniach samodzielnie, wbrew żądaniom zsolidaryzowania się z akcją młodzieży rosyjskiej wysuwanym przez delegatów innych uniwersytetów.

Kiedy w terytorialnych kółkach zaczął występować podział na narodowców i międzynarodowców, szczególnego znaczenia nabrały doroczne wybory prezesa Koła. Przed głosowaniem kandydaci (zazwyczaj 2) obowiązani byli na zebraniu delegatów wyjaśnić swoje poglądy społeczno-polityczne i kierunek, w jakim chcą rozwijać działalność Koła. Po mowach kandydatów bez dyskusji przystępowano do głosowania. Za moich czasów większość głosów zawsze otrzymywali narodowcy.

Kasa Studencka i sąd koleżeński

Oprócz Koła działała wcześniej założona, mniej zakonspirowana Kasa Studencka, zawiązek późniejszej "Bratniej Pomocy". Udzielała pożyczek na wniosek komitetów kursowych, wybieranych przez członków, płacących po złotówce (30 groszy) miesięcznie. Oprócz składek Kasa czerpała środki z różnych imprez i ofiar. Na odpowiedzialne stanowiska zarządzających i zbierających składki wybierano najczęściej kandydatów stawianych przez kółka terytorialne. Nie było ani jednego wypadku nadużycia zaufania; pomocy udzielano z zachowaniem ścisłej bezstronności. Obiady jadaliśmy w taniej kuchni Towarzystwa Dobroczynności, która mieściła się w podwórzu przy kościele Św. Krzyża. Funduszami, pochodzącymi z oficjalnych balów i koncertów na wpisy dla niezamożnych studentów, rozporządzały władze uniwersyteckie. Sposób, w jaki to robiły, skłonił nas do bojkotowania tych imprez od 1891 r.

Tajny sąd koleżeński dla orzekania w wypadkach wykroczeń przeciwko etyce studenckiej był wybierany w podobny sposób jak zarząd Kasy, ale mało miał do roboty; wykroczenia były bardzo rzadkie. W pamięci zachowałem jeden incydent, który wywołał wiele śmiechu. Kiedy do sądu nadeszła sprawa kolegi, oskarżonego o złamanie solidarności przy bojkotowaniu prof. Ziłowa, do mieszkania ówczesnego prezesa sądu, Idzikowskiego przyszła matka oskarżonego z głową cukru i prośbą o ułaskawienie syna. Mocno oburzonego tą łapówką Idziego pocieszaliśmy, że świadczy to, iż nawet Żydzi boją się wyroków naszego sądu.

Kwestia żydowska u nas jeszcze nie istniała. Jedynie przybywający z Kresów Żydzi, nazywani litwakami, drażnili nas swoją arogancją i popisywaniem się na każdym kroku swoją rosyjskością. Z tego powodu nieraz dochodziło do bójek. Trochę mówiliśmy o niebezpieczeństwie "użydzenia", ale górowały złudzenia asymilacji. Ówcześni propagatorzy pracy organicznej więcej interesowali się postępami cywilizacji na Zachodzie niż organizacją polskiego handlu. Panował jeszcze szlachecki wstręt do pracy fizycznej i handlu, pierwsi Wokulscy mieli gorzkie życie.

Wśród rosyjskiej młodzieży przeważali wychowańcy seminariów duchownych, przyjmowani tylko do warszawskiego uniwersytetu w celach rusyfikacyjnych; najwięcej ich było na wydziale filologicznym. Część ich była nastrojona rewolucyjnie, ale nie utrzymywaliśmy z nimi stosunków; tylko w czasie zaburzeń w rosyjskich uniwersytetach miewaliśmy z nimi konflikty, ponieważ żądali poparcia ich naszym wystąpieniem.

Wśród polskiej młodzieży wyróżniały się trzy typy: społecznicy, fachowcy i fraczkiewicze. Najliczniejsi byli społecznicy, biorący żywy udział w pracy kółkowej i w oświacie ludowej. Fachowcy byli pochłonięci przygotowaniem się do pracy zawodowej; poza wykładami pracowali w laboratoriach i klinikach, mało interesowali się pracą społeczną, ale lojalnie popierali akcję Koła. Fraczkiewicze (po rosyjsku "biełopodkładoczniki" od białej podszewki ich mundurów) rekrutowali się z zamożniejszych rodzin, mało zajmowali się nauką, prowadzili wesołe życie w myśl starej piosenki "Gaudeamus". Najwięcej ich było na wydziale prawnym; pomagali w urządzaniu różnych imprez na dochód Kasy Studenckiej, z czego pewien procent otrzymywało Koło na działalność wydawniczą".

"Rok akademicki 1889/90 spędziłem w Mirczu u pp. Rulikowskich, przygotowując ich syna do szkoły Górskiego. W tym czasie uzupełniłem moje ogólne wykształcenie przy pomocy książek wypożyczonych z biblioteki kółka kaliskiego. Po powrocie do Warszawy zastałem na wydziale przyrodniczym i w kółku kaliskim nowy rocznik studentów, w równej mierze spragnionych pracy społecznej i wiedzy. W tym celu dr Szczawińska zorganizowała latający uniwersytet, nazwany tak z powodu częstej zmiany miejsca wykładów w kompletach po 10-15 osób. Zapisałem się na wykłady Piotra Chmielowskiego (historia polskiej literatury), Mahrburga (psychologia) i Krzywickiego (socjologia).

Książki z dziedziny historii polskiej i nauk społecznych znajdowały w nas licznych czytelników i kolporterów. Sprowadzaliśmy je również ze Lwowa, gdzie skupiał się obóz demokratyczny, zasilany emigranta- mi z zaboru rosyjskiego. Najbardziej rozpowszechnioną w kółkach była wydana we Lwowie nakładem naszego Koła "Historia ruchów społecznych XVIII i XIX wieku" Bolesława Limanowskiego. Z broszur największy wpływ wywierała "Rzecz o obronie czynnej i skarbie narodowym". Autor jej Zygmunt Miłkowski (Jeż) wskazywał, że tchórzostwo jest głównym doradcą krakowskich konserwatystów i warszawskich postępowców, potępiających powstania i sprowadzających sprawę polską do jednego mianownika ze sprawą niemieckich lub rosyjskich opozycjonistów. Obrona czynna miała wyrażać się w utrudnianiu zaborcom pobytu w Polsce, szkodzeniu im na każdym kroku i zbieraniu środków na tę walkę.

Prądy pozytywizmu krzyżowały się u nas z prądami romantyzmu. Głowy ogarniał kult rozumu i nauki, darwinizm i materializm historyczny podkopywał wiarę, ale serca pozostawały pod wpływem romantyków, zwłaszcza Mickiewicza. W programach obchodów zawsze była deklamacja "Ody do młodości", rozpalająca irracjonalne pierwiastki duszy. W drażniącej atmosferze niewoli nie podobna było spokojnie oddawać się studiom naukowym; coraz odrywaliśmy się od nich w celu tępienia objawów wynarodowienia i upodlenia. Z urządzanych w tym czasie drobnych kawałów pozostał mi w pamięci jeden. Od fraczkiewiczów dowiedzieliśmy się, że przybyłe z Podola panny S. przy przedstawieniu żonie gen. gub. Hurki pocałowały ją w rękę. Zaraz zorganizowaliśmy kolejkę korepetytorów, którzy nachodzili rodziców tych panien z propozycją dawania im lekcji historii polskiej. Nasze natręctwo spowodowało ich wyjazd z Warszawy.

Zet

W 1890 r. po przejściu próby w pracy kółkowej zostałem przyjęty do bardziej zakonspirowanej organizacji Zetu (Związku Młodzieży Polskiej), jako towarzysz. O istnieniu wyższych szczebli w tej organizacji dowiedziałem się w następnym roku, kiedy uznano mnie za zasługującego na przyjęcie do kategorii braci. Podział członków Zetu na trzy kategorie: kolegów, towarzyszy i braci - odpowiadał organizacji cechów: terminatorzy, czeladnicy i mistrze. Pro- wadzony w ten sposób dobór przyszłych działaczy społecznych okazał się bardzo trafny. Żaden ze znanych mi braci nie splamił się w późniejszej działalności tchórzostwem i czynem niehonorowym, wszyscy bezinteresownie służyli sprawie polskiej, większość przypłaciła to więzieniem i wygnaniem, wielu stało się przewodnikami starszego pokolenia w organizowaniu pracy społecznej.

W 1892 r. po śmierci Leona Rutkowskiego powołano mnie na jego miejsce w Centralizacji Zetu. Zastałem tutaj medyków: Juliana Grabowskiego i Władysława Kiersta. Dopiero teraz wtajemniczono mnie we wszystkie stosunki Zetu. Centralizacja, wybierana na zjazdach delegatów kół Zetu, była stałym łącznikiem pomiędzy nimi. Koła Zetu istniały we wszystkich wyższych uczelniach, gdzie tylko znalazła się większa grupa polskiej młodzieży. Początkowo Centralizacja miała siedzibę w Szwajcarii, gdzie pierwsze kadry zorganizował Zygmunt Balicki z ramienia Ligi Polskiej zaraz po wydaniu broszury Jeża o obronie czynnej. Formalna zależność Zetu od Ligi wyrażała się w obecności delegata Ligi na zebraniach braci, w 1890 r. została zniesiona za obopólną zgodą.

Rolę Zetu w zaprawianiu młodzieży do służby ojczyźnie i pierwsze jego lata opisali starsi bracia: Jan Offenberg, Tomasz Ruśkiewicz, Stefan Surzycki. Wobec tego ograniczam się do okresu, w którym brałem czynny udział w działalności Zetu, 1891 r. do lipca 1892 r., kiedy zmuszony byłem emigrować. W okresie tym program i taktyka Zetu nie uległy zmianom; nie było o to sporów dzięki temu, że w poprzednim roku bracia, ulegający wpływom niemieckiego socjalizmu, wystąpili z Zetu. Zespół członków był teraz bardziej zharmonizowany i można było podjąć bardziej czynną akcję na zewnątrz. Wyraziło się to w wydawaniu tajnego pisemka pod tytułem "Kuźnica", w urządzeniu manifestacji w stuletnią rocznicę konstytucji 3 maja, w tamowaniu przedstawień rosyjskiej trupy teatralnej i zabaw w karnawale 1892 r., stuletniej rocznicy Targowicy. W wystąpieniach tych mieliśmy okazję do wykazania odwagi i wypróbowania młodszych kolegów, kandydatów na członków Zetu.

Ogół studentów nie wiedział o istnieniu Zetu. Członków nazywano narodowcami albo narodowymi socjalistami, ponieważ w starciach z przedstawicielami innych kierunków kładliśmy główny nacisk na to, że pierwszym warunkiem realizowania sprawiedliwości społecznej musi być zdobycie niepodległości Polski przez rozbudzenie czynnego patriotyzmu i walkę z najeźdźcami na wszystkich polach. Wśród przeciwników naszych, nazywanych międzynarodowcami albo kosmopolitami, były różne odcienie. Pozostający pod wpływem partii "Proletariat" głosili, że międzynarodowa rewolucja socjalna wyzwoli wszystkie ludy, a więc i Polskę, dlatego nie należy wyodrębniać sprawy polskiej. Mniej rewolucyjni zwolennicy "Związku robotników", założonego przez secesjonistów z Zetu, twierdzili, że zdobycie niepodległości Polski jest utopią; zalecali akcję wspólną z rosyjskimi socjalistami w celu uzyskania swobód politycznych w całym państwie. Byli wreszcie i zwolennicy "ekonomizmu", którzy w ogóle negowali potrzebę jakiejkolwiek akcji politycznej.

Wspólną cechą różnych odmian międzynarodowców byto to, że uważali za konieczne dla zapewnienia "normalnego" rozwoju ruchu robotniczego zwalczać patriotyzm, politykę powstańczą i narodowców, jako dążenia "drobnomieszczańskie". W tym wszystkim było więcej doktrynerstwa niż serdecznego przejęcia się sprawą robotniczą. Przekonałem się o tym w późniejszej działalności na terenie robotniczym, gdzie spotkałem tylko trzech znanych mi międzynarodowców, a w uniwersytecie liczyliśmy ich około stu. Widocznie naukowy socjalizm prędko wietrzał w głowach jego adeptów, rozum okazał się bardzo zmienny, a serce obojętne.

Socjalizm narodowców był polskiego pochodzenia, czerpany z pism i programów demokracji polskiej na emigracji, miał podkład więcej uczuciowy niż rozumowy, był bowiem protestem serca przeciwko krzywdzie ludzkiej i wypływał z pragnienia dźwignięcia i uszczęśliwienia wszystkich. Nasze praktyczne postulaty nie były sformułowane. Z obcych wzorów najwięcej odpowiadał nam angielski socjalizm, nie opierający się na żadnej teorii ekonomicznej. Kolportowaliśmy lwowskie wydanie książki Sidneya Webba: "Socjalizm w Anglii". Dla nawracania międzynarodowców posługiwaliśmy się broszurą Limanowskiego "Patriotyzm i socjalizm". Marksa i jego teorii walki klasowej nie mogliśmy po prostu strawić, nie godziła się z naszym poczuciem spójni społecznej, z pojmowaniem narodu jako organizmu społecznego, w którym każde pokolenie, jednostka i grupa musi podporządkować się dobru całości. Nasza "klasowość" ograniczała się do piętnowania panów obojętnych na losy ojczyzny i fabrykantów, poniewierających robotnikami; popieraliśmy strajki, których najwięcej było u Niemców i Żydów.

Stosunek Zetu do Koła można przyrównać do stosunku Filomatów do Filaretów. Staraliśmy się wpływać nie tyle na pracę naukową w kółkach, ile na wyrabianie charakterów, rozwijanie ducha solidarnego działania, zaprawianie do pracy nad podnoszeniem sił narodu, szczególnie oświaty wśród włościan i robotników. W kółkach bracia wybijali się własnymi siłami na delegatów, a w Kole tworzyli zwarty zespół stojący na straży samodzielności Koła, ciągłości jego prac i organizacyj, dobrze od samego początku pomyślanych. W szczególności chodziło nam o utrzymanie terytorialnego charakteru kółek, ponieważ ścieranie się różnych poglądów w takich kółkach pobudzało nowowstępujących do wyrabiania własnego zdania. Przy grupowaniu według przekonań groziło niebezpieczeństwo umysłowego zastoju i owczych pędów, tym bardziej że istniejące poza uniwersytetem partie starały się wpływać przede wszystkim na młodzież. Niestety w tej sprawie nie można było dojść do porozumienia z międzynarodowcami; rozłam na grupy przekonaniowe zaczął się w kółkach warszawskich i kieleckim.

W ówczesnych warunkach cenzuralnych żadne pismo nie mogło odzwierciedlać nastrojów panujących wśród młodzieży. Młodzi marksiści, których przewodnikiem był Ludwik Krzywicki, próbowali wydawać "Tygodnik Powszechny", ale po kilkunastu numerach został zamknięty. My utrzymywaliśmy stosunki z redakcją "Głosu", która miała w nas gorliwych czytelników i kolporterów swoich wydawnictw (przekłady Spencera, Belamy'ego i inne). Najwięcej podobały się nam artykuły i szkice socjologiczne redaktora Józefa Potockiego. Urządzał on w swoim mieszkaniu zebrania towarzyskie, na których zaznajamialiśmy się ze starszą generacją. Międzynarodowcy popierali "Prawdę", redagowaną przez Aleksandra Świętochowskiego. Nie był on wśród narodowców popularny z powodu swego wystąpienia przeciwko dążeniom niepodległościowym w "Ognisku", wydanym dla uczczenia 25-letniej pracy Jeża. Obydwa odłamy młodzieży z wielkim zainteresowaniem śledziły na łamach "Głosu" i "Prawdy" polemikę w sprawie materialistycznego pojmowania dziejów i znaczenia idei w życiu społecznym. Z zakordonowych pism sprowadzaliśmy narodowo-socjalistyczną "Pobudkę", wydawaną w Paryżu przez grupę emigrantów, zrażonych do "Proletariatu" z powodu jego stanowiska w sprawie polskiej.

Rok 1891 wyróżnił się wielkim ożywieniem pracy w kółkach i wystąpieniami na zewnątrz, do których wciągnięta została i część międzynarodowców, pomimo swoich obiekcji politycznych. Najdonioślejszym czynem była manifestacja w stuletnią rocznicę konstytucji 3 maja. Pociągnęła ona część starszego pokolenia wbrew przestrogom kilku dzienników warszawskich i zapoczątkowała uznanie dnia 3 maja za święto narodowe. Inicjatywa wyszła od starszych braci. Kto był autorem rozpowszechnionej w pierwszych dniach kwietnia odezwy, nie wiedziałem; nie byłem jeszcze członkiem Centralizacji Zetu. Cytuję z tej odezwy kilka ustępów, wyrażających nasze intęncje:

"Sto lat mija od czasu, jak naród polski, zbudzony z długoletniego letargu, w przystępie patriotycznego uniesienia przystąpił do naprawy rządu i zreformowania istniejących stosunków. Sto lat upłynęło od chwili, jak w szlacheckim sejmie Rzeczypospolitej zabrzmiało po raz pierwszy hasło rewolucji francuskiej: wolność, równość i braterstwo... Przemoc obca, bezprzykładny gwałt absolutyzmu moskiewskiego w połączeniu z głupotą, nikczemnością i zwyrodnieniem arystokracji polskiej obaliły dzieło konstytucji, rozszarpały kraj na części... Sto lat dzieli nas od daty konstytucji, sto lat ucisku i niewoli, ale nić dziejowej tradycji nie została dotąd zerwana. Ojcowie nasi krwią, łzami i brzękiem kajdan upominali się o pogwałcone prawa narodu, o wolność ludzką, o prawa człowieka - my, synowie tej ziemi, krew z krwi i kość z kości, czy wypuścimy z rąk niedołężnych sztandar narodowy ? Czyż na zawsze, jak pokolenie ślimaków, zawrzeć się mamy w skorupie egoizmu i sobkowstwa ? "Mierz siły na zamiary, nie zamiary podług sił" to hasło ojców naszych, wydrwione i wyśmiane dzisiaj, przy całej swej nieoględności, więcej było warte niż praca organiczna, nasz "opór bierny", nasze obrzydliwe dla wszystkich wolnych duchów wstrętne karierowiczowstwo... Nasza droga to dalszy rozwój idei wolności, równości i braterstwa, to śmierć absolutyzmu, wyzysku i przywileju w jakiejkolwiek przejawiającego się formie, to dalsza walka o niepodległość, to obrona naszych praw narodowych - twarda, bezwzględna, nieubłagana. Zmieniły się okoliczności, sposób i rodzaj walki, ale idea walki, nie przestała obowiązywać".

(...) wkrótce zabrakło czasu na studia naukowe. Praca w Kole, Zecie i kółkach oświatowych pochłaniała mnie coraz więcej. Na początku roku akademickiego kandydowałem z ramienia narodowców na stanowisko prezesa Koła. W mowie programowej, jak tego wymagał zwyczaj, wyłożyłem moje poglądy narodowo-socjalistyczne, a w sprawie dalszej działalności Koła wskazałem potrzebę zajęcia się oświatą wśród robotników. 'W głosowaniu otrzymałem znaczną większość głosów, poparła mnie nawet część międzynarodowców. Animozje personalne na tle różnic przekonaniowych nie zatruwały jeszcze naszego życia. W tym czasie miałem przygodę - pierwszą lekcję ostrożności. Odnajmowałem pokój na rogu ulicy Książęcej z wejściem wprost z klatki schodowej. Podczas mojej nieobecności zakradł się złodziej i zabrał walizkę z bielizną, w której przechowywałem hektograf i rewolwer. Postarałem się, żeby stróż nie meldował policji o kradzieży, bo w razie wykrycia złodzieja zamiast niego ja dostałbym się do więzienia. Nauczyło to mnie przy szukaniu mieszkania myśleć o zabezpieczeniu się i od złodziei. Przestroga bardzo cenna przy późniejszym urządzaniu tajnej drukarni w Wilnie. Po kradzieży przeniosłem się na ulicę Hortensji pod nr 5, gdzie na piątym piętrze wszystkie pokoje były zajęte przez kolegów i służba była pewna. Ulica była dobrze wybrana, łatwo było sprawdzić, czy jest się śledzonym. Tutaj mieszkałem do czasu ucieczki za granicę.

Nasza działalność oświatowa wyrażała się w nauczaniu analfabetów, zakładaniu tajnych biblioteczek i prowadzeniu wykładów w kółkach robotniczych, formowanych na wzór naszego latającego uniwersytetu. Biblioteczki były zakładane głównie na wsi; w Warszawie zastępowały je bezpłatne czytelnie Towarzystwa Dobroczynności, w których dyżurowali studenci i dawali wskazówki samoukom. Zakładający biblioteczkę zbierał wśród znajomych składki na zakup kompletu popularnych książek, wydawanych przez Towarzystwo Oświaty Ludowej. Wydawnictw zakordonowych zaledwie starczyło dla studenckich kółek. Potrzeby kółek uczniowskich zaspokajała centrala, założona i prowadzona przez Stanisława i Władysława Grabskich; zasilała je programami samokształcenia i nielegalnymi wydawnictwami.

Wykładowcami w robotniczych kółkach byli narodowcy i międzynarodowcy; tymi ostatnimi kierowali secesjoniści z Zetu: Józef Beck, Ignacy Dąbrowski, Janusz Tański. Kółka robotnicze były mniejsze od studenckich wobec ciasnoty izb robotniczych, w których odbywały się wykłady. Członkowie grupowali się według fabryk albo zawodu (mularze, szewcy), żadnych opłat za wykłady nie pobierano. Dzień roboczy był wówczas bardzo długi, wykłady mogły odbywać się tylko w niedzielę. Dla nas był to najpracowitszy dzień w tygodniu, trzeba było biegać z jednego końca miasta na drugi, każdy prowadził co najmniej trzy kółka. Nazwisko wykładowcy znane było tylko organizatorowi kółka, inni członkowie znali tylko jego pseudonim; mnie nazywano Wacławem. W moich kółkach słuchacze, zwłaszcza szewcy, ku memu zdumieniu, najwięcej interesowali się kosmogonią, najmniej ekonomią.

W końcu 1891 r. Zet dał hasło powstrzymania się od zabaw w celu przypomnienia Targowicy i sprowadzonej przez nią niewoli. Fraczkiewicze rozpowszechnili to hasło w towarzystwie warszawskim, karnawał rzeczywiście był smutny. Młodsi członkowie Zetu pilnowali, żeby balów nie było. Zdarzył się przy tym kawał: na ulicy Złotej zbombardowano kamieniami lokal, w którym tańczyli zwolennicy "Proletariatu"; tłumaczyli się potem, że tańce urządzili tylko dla zamaskowania większego zebrania przed policją.

Stosunki z kołami Zetu w innych uniwersytetach utrzymywaliśmy za pomocą korespondencji, w której zastosowaliśmy nowy sposób pisania, ponieważ chemiczne atramenty były już znane żandarmom; każdy podejrzany list smarowali odpowiednimi chemikaliami. My pisaliśmy rozcieńczoną gumą arabską na papierze nie satynowanym; po wyschnięciu nie było żadnego śladu. W celu odczytania takiego listu należało papier po drugiej stronie zwilżyć gąbką, suchą stronę posypać proszkiem węglowym, strząsnąć go, wtedy występowały litery pisane gumą arabską, ponieważ węgiel przylegał do nich. Kiedy w 1893 r. na żądanie ajentów rosyjskich aresztowano mnie w Pa- ryżu, komisarz policji znalazł ten proszek w moim mieszkaniu i z wielką ostrożnością zabrał do analizy, pomimo moich zapewnie!}, że nie jest to żaden środek wybuchowy, tylko zwyczajny proszek do czyszczenia zębów.

Poza Warszawą najliczniejsze koło Zetu było w Moskwie, gdzie skupiała się młodzież polska z Kresów, ponieważ warszawski uniwersytet miał opinię marnej uczelni. Przewodnikiem koła moskiewskiego i łącznikiem z Warszawą był Marian Abramowicz. Przygotowanie się do przyszłej działalności i zbieranie składek na skarb narodowy nie zadawalało aspiracji zetowców w Moskwie. W obcym środowisku nie mieli pola dla wyładowania swojej energii w akcji oświatowej, jak my w Warszawie, zaczęli więc na własną rękę wydawać broszury po polsku i białorusku. Abramowicz często przyjeżdżał do Warszawy; nazywaliśmy go Moskalem, ponieważ chodził w bluzie przepasanej paskiem i nosił grubą laskę. Był niepohamowany w swej działalności, przekradał się za granicę, drukował tam broszury, sam przemycał i kolportował po drodze; potrafił nawet w Niemczech jeździć na buforach, gdy zabrakło pieniędzy na bilet. Monitowałem go nieraz z obawy, że wpadnie i pocią- gnie za sobą innych, tym bardziej że miał notes z bar- dzo prymitywnie zakonspirowanymi adresami znajo- mych w różnych miastach. Nie dał go sobie odebrać zapewniając, że w Warszawie go nie aresztują, ponieważ uchodzi za Moskala. Niestety wkrótce wpadł przy rozklejaniu odezw w Alejach Ujazdowskich. W cytadeli nie chciał wymienić swego nazwiska, po dwóch latach śledztwa dostał 3 lata więzienia w Krestach w Petersburgu i 6 lat Syberii. Po odcyfrowaniu przez żandarmów jego notatek były aresztowania w Petersburgu i Wilnie. Dla mnie była to druga lekcja ostrożności, nakazująca stosować "żelazną" konspirację, dzięki której mogłem potem długo przebywać w kraju nielegalnie.

Związek robotników

W oświatowych kółkach robotniczych zetknąłem się z agitatorami "Związku robotników", założonego przez wyżej wspomnianych secesjonistów z Zetu, i członkami ,,Zjednoczenia robotniczego", założonego przez Edwarda Abramowskiego po wystąpieniu z "Proletariatu". Z rozmów z agitatorami Związku przekonałem się, jakie spustoszenia w ich mózgach zrobiło doktrynerstwo jego założycieli, jak łatwo zmanierować prostych ludzi fałszywą wiedzą. "Uświadomieni" przez nich robotnicy nie mieli żadnego zrozumienia potrzeby walki politycznej, tym bardziej walki o niepodległość Polski. Jak papugi powtarzali zdania, że klasa robotnicza nie ma nic wspólnego z "patriotnikami" i innymi klasami, że głównym wrogiem są kapitaliści, że można poprawić byt robotników, nie zaczepiając rządu, a nawet uzyskać takie zdobycze, jak nowe prawo fabryczne. Złudzenia te wpajano w robotników, pomimo że już w 1883 r. rząd rosyjski krwawo stłumił strajk w Żyrardowie.

Po rozbiciu pierwszego "Proletariatu" Związek skupił dokoła siebie największą liczbę robotników i długo potem trzeba było pracować, żeby usunąć zaszczepiony im wstręt do polityki oraz przekonać, że głównym wrogiem jest rząd rosyjski. W listopadzie 1892 r. założyciele Związku zostali aresztowani, pomimo to po wyjściu z więzienia uważali za zdradę sprawy robotniczej żądanie niepodległości Polski i łączenie się z narodowcami. Spośród związkowców przypadł mi do serca jedynie Leon Falski, medyk niezwykłej szlachetności i ofiarności, najmniej zarażony doktrynerstwem. Gdy inni związkowcy podkreślali, że tylko nauka Marksa skłoniła ich do zajęcia się sprawą robotniczą, Falski pracował przede wszystkim dlatego, że kochał robotników jako ludzi, nie jako przedmiot doktryny. W 1893 r. położył wielkie zasługi w odrabianiu błędów Związku i jednaniu robotników dla programu niepodległości, uchwalonego na zjeździe w Paryżu. Robotnicy ze Zjednoczenia nie byli tak uprzedzeni do narodowców jak związkowcy, i łatwo mogłem dojść z nimi do porozumienia. Przez nich zaznajomiłem się z Kazimierzem Pietkiewiczem, który zaproponował mi przystąpienie do Zjednoczenia. Chętnie przystałem na to, ponieważ różnice w poglądach nie były tak znaczne, żeby dla nich tworzyć wśród robotników osobną organizację narodowców. Należenie do Zetu nie przeszkadzało należeniu do organizacji pozastudenckiej, byle nie przeciwstawiała się dążeniu do niepodległości Polski. Założona w tym czasie przez dawnych braci "Łączność", pomimo wspólnych z Zetem celów, nie pociągała mnie ku sobie, ponieważ zajmowała się organizacją inteligencji, a mnie ciągnęło do robotników. Razem ze mną przystąpił do Zjednoczenia Maciej Rodziewicz z kółka kresowców, Władysław Grabski, później Julian Grabowski, Ludwik Wernyhora i inni.

"Zjednoczenie", jak wskazuje nazwa, miało na celu położyć tamę rozbijaniu robotników na grupy z powodu różnic występujących wśród inteligentów. Inicjatorem był Abramowski, który po przyjeździe z Genewy nie mógł pogodzić się z proletariatczykami, uważającymi terror za główny środek walki, ani ze związkowcami wobec ich "ekonomizmu" i wrogiego stosunku do dążeń narodowych. Zjednoczenie miało skupić robotników przede wszystkim przy tworzeniu s a m o d z i e l n y c h organizacji zawodowych, opartych o ogólną Kasę Oporu. Fundusz Kasy powstawał z miesięcznych składek, zbieranych przez jej przedstawicieli w organizacjach zawodowych, i był przeznaczony na pomoc strajkującym, o ile strajk rozpoczęli za zgodą zarządu Kasy. Myśl złączenia wszystkich w takiej organizacji była bardzo chętnie powitana przez robotników, którzy już mieli dosyć sporów oto, kto lepszy: proletariatczyk, związkowiec czy narodowiec.

Abramowskiego poznałem w końcu 1891 r., ale wtedy brak było czasu na teoretyczne rozważania, każdy z nas miał roboty po uszy, wkrótce przyszła katastrofa. Żona Abramowskiego zachorowała na gorączkę połogową, po jej śmierci dostał zapalenia mózgu, kolejno dyżurowaliśmy przy nim w obawie o jego życie. Gdy w końcu marca aresztowano Kazimierza Pietkiewicza, namówiliśmy Abramowskiego do wyjazdu za granicę, żeby uniknąć grożącego mu niebezpieczeństwa osadzenia w cytadeli. Dopiero na emigracji poznałem Abramowskiego bliżej i zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Z moich rówieśników jedynie on miał duży wpływ na krystalizowanie się moich poglądów. Ze starszej generacji najwięcej mam do zawdzięczenia Józefowi Potockiemu, ale prędko usunął się z tego świata; ostatni raz widziałem go w 1898 r., kiedy zaczął wydawać w Warszawie "Walkę"; zaraz potem zginął bez śladu...

Moja praca w Zjednoczeniu poza prowadzeniem kółek oświatowych wyrażała się w organizowaniu grup zawodowych. Inicjowały one akcję poprawiania warunków pracy w swoim zawodzie, miały być zawiązkiem związków zawodowych. Jakie były wówczas warunki pracy, wystarczy kilka przykładów. Tkacze pracowali 13-14 godzin na dobę, płaca nie przekraczała 16 rubli za miesiąc. Piwowarzy pracowali od 3 rano do 8 wieczór z przerwą 1/2 godziny na śniadanie i obiad, otrzymywali za to 7 rubli tygodniowo, z czego potrącano 5 za życie i mieszkanie. Mularze pracowali od 5 rano do zmierzchu, a jakie były zarobki, mówiła popularna piosenka: ,,,Wyjdę za mularza, będę dobrze jadła, pół garnca kartofli, za trzy grosze sadła". (...)

Prawo fabryczne w rękach rosyjskich urzędników było tylko nową okazją do brania łapówek od fabrykantów. W ogóle carska biurokracja potrafiła na wszystkich polach wywoływać wrzenie rewolucyjne wbrew optymizmowi propagatorów ekonomizmu i pracy organicznej. W takich warunkach świętowanie 1 maja stawało się pobudką do żywiołowych strajków o skrócenie dnia roboczego i podwyższenie płacy. Szczególnie tam, gdzie organizacja była słaba i jedynym łącznikiem była mała grupa rozpowszechniających odezwy majowe. Tak było w Łodzi w 1892 r., gdzie zaraz po 1 maja zaczęły się strajki, które przekształciły się w strajk powszechny, ogarniający Zgierz i Pabianice. Rząd nie pozwolił na żadne ustępstwa i utopił strajk we krwi; było przeszło 200 zabitych i rannych. Pogrom łódzki stał się punktem zwrotnym w poglądach "ekonomistów"; zaczęli oswajać się z myślą, że główną przeszkodą jest rząd rosyjski. (...)

II NA EMIGRACJI 1892-1894

Zet

W Zurychu było Towarzystwo Młodzieży Polskiej, zajmujące się samokształceniem członków i urządzaniem obchodów narodowych, w których brali udział nieliczni tutaj emigranci. W Towarzystwie rej wodzili bracia z Zetu: Stefan Bądzyński, późniejszy wojewoda białostocki, Liliensztern, Leon Marchlewski, obecnie profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Stefan Mierzejewski, Karol Raczkowski, Ludwik Włodek. Towarzystwo należało do Zjednoczenia Młodzieży, które łączyło wszystkie towarzystwa młodzieży polskiej przy wyższych uczelniach w Szwajcarii, Francji i południowych Niemczech. Zjednoczenie nadawało im ogólny kierunek, jak Koło warszawskie kółkom terytorialnym. Podejmowało również działalność wydawniczą: w 1893 r. wydało broszurę Wysłouchowej "Za wolność i lud" dla rozpowszechnienia w kraju. Zjazdy delegatów towarzystw odbywały, się w czasie świąt Bożego Narodzenia, najczęściej w Zurychu, gdzie był zarząd Zjednoczenia. W zjazdach brali udział przedstawiciele starszej generacji (Bukowski, Gierszyński, Limanowski, Miłkowski); bywały publiczne odczyty i dyskusje w sprawach ogół Polaków obchodzących.

Stosunki z międzynarodowcami, grupującymi się przy piśmie "Walka klas", zostały zerwane w 1889 r., kiedy po zjeździe Zjednoczenia w Genewie redakcja tego pisma wydała paszkwil, oskarżający młodzież i jej przewodników, w szczególności Limanowskiego, o alians z ajentami rządu austriackiego dla walki z Rosją. Stosunki pogorszyły się, gdy drugi organ proletariatczyków "Przedświt" zaczął wyszydzać manifestację 3 maja, jako "zabawę w odgrzebywanie spleśniałych zabytków Polski szlacheckiej", a w marcu 1892 r. w artykule wstępnym, zatytułowanym "Filuś, Miluś i Kizia", przedstawił Miłkowskiego i Balickiego, jako kotków zabiegających o względy stańczyków. Z tego powodu było potem dużo trudności. Kiedy w 1893 r. proletariatczycy oddali "Przedświt" w ręce nowego Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich, młodzież żądała zmiany nazwy tego pisma.

Oprócz Towarzystwa Młodzieży istniało w Zurychu "Ogniwo" o zabarwieniu burszowskim. Członkowie jego prawie codziennie odbywali posiedzenia w knajpach, tak zwaną koronę piwną, demoralizująco oddziaływającą na młodszych. Sekcja zurychska Związku Zagranicznego musiała zająć się rozbiciem tej korony, bo próżniactwa przybywało. (...)

W końcu lipca poznałem Romana Dmowskiego. Skończył uniwersytet warszawski przed moim wstąpieniem na wydział przyrodniczy, widziałem go tylko w pochodzie 3 maja. Teraz wracał do kraju z Paryża i spodziewał się aresztowania, ponieważ żandarmeria wykryła jego udział w organizowaniu tej manifestacji. Przewidywania jego sprawdziły się. Z granicy odstawiono go do cytadeli, a w następnym roku zesłano na 3 lata do Rosji. Na pożegnanie, jak starszemu bratu, wyprawiliśmy mu ucztę na Stapferwegu, gdzie mieszkała większość braci z Zetu. Żadnych sporów programowych nie było, a nastrój ducha był tak wesoły, że lokatorzy domu zaczęli przywoływać nas do porządku: "Polizeistunde ist vorbei" - godzina 10 minęła, należy zachowywać się cicho. (...)

W końcu sierpnia policja niemiecka rozgromiła kółko Polaków, pomagających w wydawaniu "Gazety Robotniczej" w Berlinie. Część ich przeniosła się do Zurychu; między nimi Romuald Mielczarski, z którym po powrocie do kraju w 1906 r. zacząłem organizować ruch spółdzielczy. Prawie równocześnie z nimi przyjechał z Genewy Abramowski, żeby omówić ze mną sprawę zjednoczenia ruchu, rozpoczętą w Warszawie. Od niego dowiedziałem się, że kroki w tym kierunku zostały podjęte również na emigracji, zjazd przedstawicieli różnych ugrupowań ma się odbyć w Paryżu i on w imieniu naszej grupy zobowiązał się wziąć w nim udział. Ponieważ postanowiłem skończyć z moimi wciąż przerywanymi studiami uniwersyteckimi i wybierałem się do Paryża, żeby nauczyć się zecerki i nadal utrzymywać się z pracy rąk, więc postanowiliśmy jechać razem. Tymczasem Abramowski wykańczał rękopis "Dobrej nowiny robotnikom wiejskim" na podstawie przywiezionego z kraju brulionu żony. Zygmunt Pietkiewicz w swoich wspomnieniach ("Niepodległość" tom II, str 92) mówi: "Mieliśmy wśród siebie takich towarzyszów (limanowszczyków), jak Wojciechowski, Rodziewicz, Mielczarski... Te umysły, mniej obarczone lękiem doktryny, śmielej i czynniej myślały polskim myśleniem historycznym. To zaś nie było bez zachęcającego wpływu na nas, skrępowanych determinizmem". W imię prawdy muszę stwierdzić, że kiedy poznałem Abramowskiego w końcu 1891 r., był on już zdecydowanym zwolennikiem wystawienia postulatu niepodległości Polski w programie partii robotniczej. Na dowód, że w tej sprawie nie ma różnic pomiędzy Zetem i Zjednoczeniem, odczytał mi w Warszawie ze wspomnianego brulionu ustęp kończący się słowami: "Nie chcemy, żeby ta zgraja łotrów nami rządziła. Wypędzimy całą tę psiarnię moskiewską i sami rządzić się będziemy".

Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich

(...) Stara emigracja, w znacznej części sfrancuziała, z wyjątkiem Henryka Gierszyńskiego i Bolesława Limanowskiego, trzymała się z dala od młodej. Limanowski wystąpił z gminy narodowo-socjalistycznej po wybraniu go do zarządu Związku Narodowego, który miał objąć wszystkich wychodźców polskich we Francji. Brał jednak udział w naszym zjeździe i przewodniczył mu, jako bezpartyjny, nawołując do wzajemnej wyrozumiałości i ustępstw, gdy spory zaogniały się. Obok "Pobudki", którą na zjeździe reprezentowali Jan Lorentowicz, Władysław Ratuld i Maria Szeliga, zaczął w październiku wychodzić "Przegląd Socjalistyczny", popierany przez Kazimierza Dłuskiego i Bolesława Motza. Stosunki pomiędzy nimi były tak zadrażnione, że grupa "Przeglądu" odmówiła udziału w zjeździe, gdy dowiedziała się, że będą na nim przedstawiciele "Pobudki". Młodzież studiująca skupiała się w "Spójni". Byłem kilka razy na jej zebraniach i wyniosłem wrażenie, że jest mniej zharmonizowana niż w Zurychu. Zaczynały i tutaj występować animozje, zatruwające życie polskiej kolonii. Zadaniem zjazdu paryskiego było wytworzenie jednej partii ze wszystkich grup socjalistycznych, czynnych w zaborze rosyjskim. Z wyznaczeniem terminu czekaliśmy odpowiedzi na wysłane do kraju listy. Falski z Warszawy zawiadomił mnie, że nie może przyjechać, ale zgadza się z celem zjazdu i oczekuje jego uchwał. Z naszej grupy zapowiedział przyjazd Jan Stróżecki. Od grupy proletariatczyków na Litwie przyjechał Aleksander Sulkiewicz, który potem stał się głównym łącznikiem pomiędzy zagraniczną i krajową organizacją. Stanisław Grabski przyjechał na zjazd jako luzak, ponieważ rozstał się z warszawskimi związkowcami z powodu ich przeciwstawiania się dążeniom narodowym. Z Londynu przyjechał Mendelson z żoną (primo voto Jankowską) i Witold Jodko. W Paryżu oprócz Dębskiego byli Bolesław Jędrzejowski i Feliks Perl, wydaleni z Berlina proletariatczycy, oraz Stanisław Tylicki. Ogółem w zjeździe wzięło udział 18 osób. Termin pierwszego zebrania został wyznaczony na 17 listopada. Na czas zjazdu otrzymałem urlop z drukarni.

Na zjeździe opracowaliśmy program i taktykę, na podstawie których miały połączyć się grupy na emigracji w Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich, a w kraju w Polską Partię Socjalistyczną. W stosunku do niej Związek miał być pomocniczą organizacją, a z czasem stać się jej częścią składową. Naczelny postulat: Samodzielna Rzeczpospolita Demokratyczna i zasady, na których ma się opierać, uchwalono prawie bez dyskusji. Równie łatwo doszło do porozumienia w sprawie agitacji i organizacji. Odnośne uchwały w streszczeniu mówiły:

Działalność musi być skierowana przede wszystkim na uświadomienie proletariatu co do jego zadań ekonomicznych i politycznych. Najdogodniejszą formą oddziaływania na najszersze koła jest słowo pisane, dlatego należy rozwinąć działalność wydawniczą. Wobec niemożności istnienia związków zawodowych i kas oporu należy tworzyć w każdym zawodzie grupy agitatorów, samodzielnie prowadzące walkę w swym zawodzie. Dla trwałości ruchu trzeba, żeby był możliwie robotniczy, dlatego należy za pomocą kółek samokształcenia i szkół agitatorów wytwarzać inteligencję robotniczą.

Jako główny środek walki zjazd uznał akcję zbiorową, wyrażającą się w strajkach, manifestacjach i zbiorowych petycjach, jeżeli stan świadomości robotników w danym fachu lub fabryce nie pozwalał na przeprowadzenie innej akcji. Najbardziej sporną okazała się sprawa stosowania terroru. Chwilami zdawało się, że o to rozbije się całe porozumienie. Wtedy interweniował nasz zacny przewodniczący Limanowski, nawołując do wzajemnych ustępstw. Dyskusja w tej sprawie trwała 3 dni i skończyła się kompromisowymi uchwałami o terrorze politycznym, samoobronnym i ekonomicznym. Okazało się, że najwięcej sprzeczaliśmy się o to, co w ciągu następnych 10 lat nie było aktualne; żadnego terroru nie stosowano. Spór nasz okazał się akademickim, jak to często bywa, kiedy obradująca inteligencja nie opiera się na gruncie rzeczywistym sił i uzdolnień ludu.

Najbardziej stanowczym przeciwnikiem terroru byłem ja. Zaraz na początku dyskusji postawiłem wniosek, że partia nie powinna prowadzić działalności za pomocą terroru, wyjątek może stanowić tylko akcja bezpośrednio zmierzająca do rewolucji; na dziś musimy ograniczyć się do agitacji, organizacji i akcji zbiorowej. Chodziło mi o stanowcze odgrodzenie się od rosyjskiej teorii terroru, której ulegała młodzież polska w rosyjskich uniwersytetach, i o położenie tamy agitacji, która dogadzała bierności masy obietnicą, że partia ujmie się za pokrzywdzonymi i sama ukarze winnych. Rosyjska partia "Narodnaja Wola" sądziła, że lud rosyjski przyzwyczajony do wspólnego władania ziemią w gromadach wiejskich (obszczynach) jest dostatecznie przygotowany do ustroju socjalistycznego, pozostaje tylko za pomocą zamachów zdezorganizować rząd i ująć w swoje ręce władzę. Ta wschodnia teoria "zachwata własti", którą nazywałem "zachwycaniem się władzą", dotąd pokutuje w wichrowatych głowach pod nazwą różnego rodzaju dyktatur.

W sprawie stosunku do innych klas i partii zjazd uchwalił, że polska partia socjalistyczna, nie przestając być przedstawicielką interesów proletariatu, postara się być politycznym przewodnikiem narodu i grupować koło swego sztandaru wszystkie jego niezadowolone warstwy. Dogadzało to stanowisku proletariatczyków, którzy głosili w "Przedświcie" (nr 3 z 1891 r.), że w Polsce jest miejsce tylko na dwa stronnictwa: "Jedno socjalistyczne ludowe... Drugie to obóz pański". Ja sądziłem, że partia socjalistyczna jest partią proletariatu, a obok niej jest miejsce dla partii patriotycznej, skupiającej te elementy, które nie mogą pogodzić się z socjalizmem, ale chcą wyzwolić się z jarzma rosyjskiego. Z tego powodu byłem posądzany o walenrodyzm, zwłaszcza w następnym roku, kiedy przebywając w Niemczech pomogłem w drukowaniu odezw Ligi Narodowej.

W stosunku do Litwy i Rusi bez dyskusji przyjęto rezolucję, że partia socjalistyczna powinna rozszerzyć swą działalność na prowincje dawniej z Polską związane, a w stosunku do istniejących tam litewskich i rusińskich organizacji kierować się usiłowaniem wytworzenia zjednoczonej siły w celu zwalczenia ciążącego nad krajem ucisku. W stosunku do rosyjskich rewolucjonistów postanowiono zaznaczyć swą separatystyczną politykę, a sformułowanie warunków jakiejkolwiek łączności z nimi pozostawić krajowej organizacji.

Obrady zjazdu trwały 7 dni i zakończyły się przyjęciem statutu Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich, opracowanego przez Jędrzejowskiego. Obecni na zjeździe zobowiązali się należeć do Związku. Tylko w stosunkach z krajem zastrzegli sobie możność indywidualnego działania, dopóki tam nie nastąpi połączenie przynajmniej najpoważniejszych grup. Dla dalszego prowadzenia sprawy jednoczenia sił wybrano zarząd z siedzibą w Paryżu. Większością głosów powołano do niego Abramowskiego, Jędrzejowskiego, Lorentowicza, Perla i mnie. Po zjeździe wróciłem do pracy w drukarni; w pra- cach zarządu mogłem brać udział tylko w niedziele. Mieliśmy już ustalony program i wytyczne działalności, pozostawało zwalczyć nieufność i osobiste urazy, pozostałe po poprzednim rozbiciu na grupy. Szło jak z kamienia, tym bardziej że i zarząd składał się z ludzi mało znających się. Zaraz na początku usunął się Lorentowicz, proponując na swoje miejsce innego członka gminy narodowo-socjalistycznej. Gdy ten od- mówił, zwróciliśmy się do grupy "Przeglądu Socjalistycznego", żeby przystąpiła do Związku i wyznaczyła swego delegata do zarządu. Odpowiedź nie pozwalała mieć nadziei na rychłe przystąpienie, wobec tego dobraliśmy na piątego członka Aleksandra Dębskiego. Komentowano to, jako dawanie przewagi proletariatczykom. Takie trudności personalne trwały długo. Tymczasem werbowaliśmy pojedyncze osoby do Związku w Genewie i Zurychu.

(...) Mieszkałem na rue Scipion z Kanią i Tylickim. W grudniu przyjmowaliśmy u siebie kilku kolegów i koleżanek ze "Spójni" (była Budzińska, Kossowska i Skłodowska, późniejsza Curie). (...) Mój pobyt w Paryżu został skrócony przez interwencję rosyjskich ajentów u ministra spraw wewnętrznych Emila Loubet, który zgodził się zastosować do zarządu Związku dekret z 1849 r., upoważniający ministra do aresztowania i wydalania z Francji cudzoziemców, których uzna za niebezpiecznych. (...) Na dworcu kolejowym żegnali nas koledzy i koleżanki. Budzińska ofiarowała mi jasiek, Skłodowska: wiersz o jasnych duchach na pamiątkę. Pożegnanie to świadczyło, że zastosowana do nas represja nie wywołała paniki w polskiej kolonii, jak to twierdził w swym raporcie szef rosyjskiej ajentury w Paryżu. Jako miejsce schronienia wybraliśmy Anglię, ajenci towarzyszyli nam do statku w Calais. Morze było wzburzone, na szczęście uniknąłem morskiej choroby, choć widok przygotowanych naczyń na wielu pasażerów działał zachęcająco. N a dworcu w Londynie spotkał nas J odko i pomógł w ulokowaniu. Z Abramowskim i Dębskim zamieszkaliśmy na May Street blisko drukarni "Przedświtu", która mieściła się w suterenie mieszkania Mendelsonów na Stonor Road. Pracowałem dalej, jako zecer, przy składaniu "Przedświtu" i broszur Abramowskiego. MendeIsona nie zastaliśmy; pojechał do kraju nielegalnie, żeby skłonić proletariatczyków w Petersburgu, Rydze, Wilnie i Warszawie do połączenia z inny- mi grupami w jedną partię. W kilka dni po naszym przyjeździe do Londynu jakiś przyjaciel Rosji w parlamencie zapytał, dlaczego rząd pozwolił na wylądowanie takich typów (characters). Przedstawiciel rządu odpowiedział, że sami wybraliśmy Anglię i rząd nie widzi powodu, dla kórego miałby nam odmówić prawa azylu; jeżeli popełnimy jakie przestępstwo, to na to są sądy angielskie. Od razu poczułem sympatię do Anglików za to oświadczenie. (...)

Widocznym stało się, że w kraju nie nastąpiło jeszcze zupełne porozumienie na podstawie programu paryskiego. Potwierdzał to fakt, że i odezwa, nawołująca do obchodu rocznicy powstania Kościuszkowskiego, wydana w Londynie, nie była rozpowszechniona W kraju z powodu sprzeciwu warszawiaków. Na zebraniu zarządu Związku postanowiliśmy, że ktoś z nas musi zaraz jechać do kraju, żeby usunąć zatarg i załatwić drażliwą w ówczesnych stosunkach sprawę mandatów na międzynarodowy kongres. Wybór padł na mnie, ponieważ najlepiej znałem stosunki warszawskie i, jako "zjednoczeniec", najmniej mogłem być posądzany o stronniczość przy wyznaczaniu delegatów na kongres.

[tu historia prac organizacyjnych PPS]


Etycy

Pod wpływem Abramowskiego wśród inteligencji warszawskiej powstała grupa "etyków", oddziaływająca na młodzież i robotników w kierunku moralnego przeobrażenia życia codziennego, uspołecznienia indywidualnych interesów, zwalczania wszelkich objawów egoizmu i serwilizmu, rozbudzania pragnienia nowego życia, w którym powinno rządzić ludźmi jedynie braterstwo i poczucie sprawiedliwości. Etycy różnili się od socjalistów głównie negowaniem jakobinizmu i państwa, jako akuszera nowego świata. Nie tworzyli odrębnej organizacji politycznej, ale pozyskali wielu zwolenników, co zaczęło niepokoić partię. Redaktor Wasilewski, umieszczając w "Przedświcie" artykuł Abramowskiego "Etyka a rewolucja", zastrzegł się, że nie solidaryzuje się z autorem, i nieopatrznie umieścił w następnym numerze krytykę Abramowskiego pióra Kulczyckiego, który właśnie w tym czasie zaczął tworzyć secesję, domagającą się prowadzenia akcji terrorystycznej. Etycy byli bardzo pożyteczni w zwalczaniu tego kierunku, ostro przeciwstawiali się teorii socjalizmu państwowego i wywierali dobroczynny wpływ na robotników, nadając ich aspiracjom bardziej idealistyczny kierunek. Z tego powodu pisałem do Londynu: >>Etycy nie są szkodliwi dla nas, a wielu ich "etyka" nawet pomoże, zwłaszcza tam, gdzie robotników pcha do nas nadzieja natychmiastowego wybicia się na wierzch czy zapełnienia swego żołądka<<. Nieraz, poprawiając nadsyłane do "Robotnika" korespondencje z fabryk i wierszyki, konstatowałem, że brutalne postępowanie i materializm fabrykantów ujemnie wpływa na psychikę robotników, wywołuje wzrost tylko materialnych pożądań i rewanżu. Przypominam sobie odrzucony wierszyk jakiegoś agitatora z Warszawy, kończący się zwrotką: "będziem im obijać pyski", jakby walka o wyzwolenie sprowadzała się do zmiany jednych panów na drugich.

W czasie nielegalnego pobytu w kraju miałem kilka przykrych rozczarowań w moich stosunkach z robotnikami. Po aresztowaniach w Zawierciu dowiedziałem się, że główny agitator, do którego przywoziłem bibułę, miał pod Zawierciem małą cegielnię i wyzyskiwał wiejskich robotników, mimo że sam, jako tkacz, narzekał na wyzysk w fabryce i inicjował strajki o podwyższenie płacy. W Warszawie jeden z naszych agitatorów okazał się lichwiarzem, wypożyczającym drobne sumy kolegom na procent. W czasie strajku szewców z 18 aresztowanych 6 uległo namowom żandarmów i zdradzało towarzyszy. Po aresztowaniu Malinowskiego i Piłsudskiego w Łodzi kilku robotników, korzystając z chwilowego zamętu w organizacji, roztrwoniło pieniądze, zebrane na listę składkową. Miał rację Abramowski twierdząc, że nowy ustrój musi poprzedzać rewolucja moralna, inaczej zmiana będzie powierzchowna. Z ludzi goniących za zyskiem nie może narodzić się sprawiedliwość społeczna; z natur niewolniczych nie mogą powstać instytucje wolnościowe. Refleksje te pogłębiały się w toku składania pism Tołstoja. Nie stałem się tołstojowcem, o co mnie posądzano, gdyż nie mogłem pogodzić się z tołstojowską zasadą "niesprzeciwiania się złu". Pozostałem zwolennikiem rewolucyjnego hasła Ody do młodości: "gwałt niech się gwałtem odciska". Tołstojowi zawdzięczam tylko to, że odzyskałem wiarę, utraconą pod wpływem racjonalistycznych nowinek. Odżyły we mnie wspomnienia nauk matki w dzieciństwie i księdza Szafnickiego w gimnazjum, odpadły ateistyczne zwątpienia, powstałe z powierzchownych studiów naukowych. Mieszkający obok mnie Łotysze, Rosen z żoną i Vesman, urządzili u siebie małą zecernię dla składania w języku łotewskim broszur, które Czertkow pozwolił tłoczyć na jego maszynie. Za naszym przykładem urządzili tajną drukarnię w Rydze, ale nie dali się przekonać, że powinni również za naszym przykładem wystawić w swoim programie postulat niepodległości Łotwy. Uważali to za utopię. Przypomniał mi te spory Vesman, kiedy w grudniu 1924 r. odwiedził mnie w Spale, jako prezydent sejmu łotewskiego w Rydze. Utopie jednak ziszczają się. (...)

W RUCHU SPÓŁDZIELCZYM 1906-1914

W styczniu 1906 r. dowiedziałem się, że konsulat rosyjski w Londynie wydaje emigrantom paszporty na powrót do kraju bez żadnych upokarzających formalności. Zaraz skorzystałem z tego, prędko zlikwidowałem mieszkanie w Southbourne, a archiwum P. P. S. oddałem na przechowanie Wojniczowi, który miał antykwariat w Londynie. 25 stycznia ruszyłem z całą rodziną do Wilna przez Wierzbołów, po raz pierwszy legalnie (..). Poza zamożnym ziemiaństwem i mieszczaństwem nikt nie wierzył, żeby zwołana na 10 maja Duma państwowa mogła przynieść jakąś poważniejszą dla Polaków zmianę panujących stosunków. Kolportowano odezwy, nawołujące do bojkotowania wyborów do Dumy. Był to jedyny znak istnienia radykalnej opozycji. Mnożyły się tajne szkółki polskie. W drodze do Kupryszek na popasie w Podbrzeziu dowiedziałem się o oryginalnym sposobie rugowania szkoły rosyjskiej przez miejscowych włościan. Uchwalali tak niską pensję dla nauczycieli naznaczanych przez władze rosyjskie, że żaden z nich nie mógł z niej wyżyć i uciekali ze wsi. Natomiast składano się na sprowadzenie rzemieślnika Polaka, krawca albo szewca, żeby tajnie uczył dzieci czytać i pisać po polsku. (...)

Poszukując zajęcia zarobkowego w Warszawie chciałem w wolnym czasie pomagać w organizowaniu związków zawodowych, które teraz mogły powstawać jawnie na podstawie nowych przepisów o stowarzyszeniach. Od znajomych z P. P. S. dowiedziałem się, że akcją zakładania związków zawodowych w Warszawie kieruje z jej ramienia Szapiro. W rozmowie z nim doszedłem do przekonania, że mój plan stworzenia jednolitego ruchu zawodowego, zupełnie niezależnego od partii politycznych, nie może być zrealizowany. Szapiro, zawzięty marksista, zgadzał się na bezpartyjność związków zawodowych z zastrzeżeniem, że muszą opierać się na zasadach walki klasowej i międzynarodowej solidarności proletariatu. Postulat taki w zarodku niweczył możliwość zjednoczenia związków zawodowych za przykładem angielskich trade unionów. Obok związków klasowych, zakładanych przez P. P. S., socjaldemokratów i Bund, powstawały związki robotników chrześcijańskich i narodowców, odrzucające postulaty socjalistyczne. W moim rozumieniu bezpartyjność związków powinna była wyrażać się w niepoddawaniu ich żadnej kontroli z góry, pozostawieniu im całkowitej samodzielności w określaniu metod i środków poprawienia położenia zależnie od stanu świadomości członków. Przy partyjnym zacietrzewieniu, spotęgowanym przez nadużywanie strajków w 1905 r., cel ten stał się nieosiągalny. Daremnym trudem było przekonywanie, że związki, zakładane przez różne partie, zrażą masę robotników, będą wlec żywot suchotniczy, jako twory niesamodzielne. Musiałem wyrzec się myśli współdziałania na tym polu. Przebywający w tym czasie w Warszawie Abramowski zwrócił moją uwagę w kierunku pracy społecznej na innym polu. Z jego inicjatywy powstał w 1905 r. Związek Towarzystw Samopomocy Społecznej, łączący stowarzyszenia stojące poza partiami politycznymi. Pierwsze miejsce wśród nich miały zająć stowarzyszenia spółdzielcze, jako najlepsza szkoła samopomocy i uspołecznienia robotników i włościan. W tym celu Abramowski utworzył w Związku Towarzystw osobną sekcję, która przekształciła się w Towarzystwo Kooperatystów, zajmujące się krzewieniem idei i praktyki kooperacji. Założenia Abramowskiego, przyjęte przeze mnie i rozwijane w dalszej działalności, streszczały się w następujących tezach:

1. Rewolucja może dać jedynie polityczne ramy demokracji, duchowa treść ich rodzi się w praktyce życia codziennego. Nie można wychować prawdziwej demokracji tylko na arenie politycznej, ponieważ sfera oddziaływania na pojedyncze jednostki jest tutaj bardzo wąska i mało jest sprawdzianów moralnej wartości jednostek, wysuwających się na przewódców. Prawdziwa demokracja powstaje nie z organizacji dla walki, lecz z organizacji samorządu i samopomocy społecznej, rozwijającej ducha samodzielności i solidarności, bez zacieśniania jej do granic partyjnych czy klasowych. Dlatego pierwszym krokiem na drodze politycznego odrodzenia narodu powinno być wytwarzanie samodzielnej kultury, opartej na samorządzie i zrzeszeniach wzajemnej pomocy. W nich typ niewolniczy, chodzący dotąd luzem lub w stadzie, jako bierny pionek w rękach przewódców i biurokracji, przekształca się na typ demokratyczny, umiejący zbiorowo ulepszać życie z pełnym poczuciem odpowiedzialności i obowiązków społecznych.

2. Stowarzyszenia spółdzielcze podnoszą kulturę gospodarczą i dobrobyt materialny ludu przez wprowadzanie nowych metod gospodarzenia i usuwanie wszelkiego marnotrawstwa i wyzysku w wymianie i produkcji. Ułatwiają nagromadzanie oszczędności ludowych, które mogą być użyte na spotęgowanie sił wytwórczych i dalszy rozwój instytucji wzajemnej pomocy. Nie ma lepszego środka pozyskania potrzebnych nam kapitałów niż własna oszczędność. Dlatego stowarzyszenia muszą zwalczać lekkomyślne życie na kredyt, niweczące indywidualne i zbiorowe oszczędzanie - myśl o przyszłości.

3. Stowarzyszenia spółdzielcze stanowią ewolucyjne przejście do doskonalszego ustroju ekonomicznego, opartego na zharmonizowaniu wszystkich czynników powstawania bogactwa. Wprowadzając sprawiedliwy podział zysku odpowiednio do położonych zasług, usuwają możność zawłaszczania owoców cudzej pracy i podział ludzi na wyzyskujących i wyzyskiwanych, kapitalistów i proletariuszy. Ograniczając procent od kapitału i nagromadzając kapitały społeczne, stowarzyszenia nie mają na celu zniesienia własności prywatnej, jak to głosili przeciwnicy spółdzielczości, lecz prowadzą do jej uspołecznienia i upowszechnienia, ograniczenia przerostów szkodliwych dla dobra powszechnego.

Społem

Dzięki Abramowskiemu moje refleksje, snute na emigracji pod wpływem własnych doświadczeń i obserwacji życia Anglików, skrystalizowały się teraz w decyzji zajęcia się w całości pracą krzewienia spółdzielczości. Ona najskuteczniej przeobrażać będzie ludzi i życie w reformach drobnych, usuwać sztuczny podział spraw na powszednie i odświętne, materialne i idealne, wychowywać doskonalszy typ Polaka, nie pełzający po ziemi i nie bujający w obłokach. Przestałem szukać zajęcia zarobkowego, postanowiłem na własne ryzyko założyć tygodnik, poświęcony sprawom kooperacji, choćby znowu wypadło stanąć przy kaszcie i być równocześnie redaktorem i zecerem, jak to nieraz zdarzało się na emigracji. Towarzystwo Kooperatystów nie miało jeszcze charakteru osoby prawnej i nie rozporządzało żadnymi funduszami dla podjęcia działalności wydawniczej. Skromne jego środki wyczerpało wysłanie 4 nauczycieli na Śląsk i Morawy w celu nauczenia, jak prowadzić ludowe stowarzyszenia spółdzielcze. Jodko pomógł mi pożyczką, a drukarnia Rubieszewskiego udzieliła kredytu dwumiesięcznego. Główni współpracownicy, Abramowski i Mielczarski, nie wymagali honorarium za swoje artykuły. Dr Radziwiłłowicz, znajomy z czasów nielegalnego pobytu w kraju, zgodził się podpisywać tygodnik, jako wydawca i redaktor, ponieważ na zewnątrz nie mogłem jeszcze występować w tym charakterze, jako niedawny rewolucjonista. Dopiero w lutym 1910 r. zacząłem podpisywać tygodnik, jako wydawca i redaktor, a w 1915 r. wydawnictwo przejął Związek Stowarzyszeń Spożywczych.

Na emigracji stykałem się z działalnością spółdzielni pobieżnie. Sprowadziłem teraz książki, traktujące o kooperacji, i z zapałem zająłem się gruntownym przygotowaniem do nowej pracy. W końcu lata przyjechała żona z dziećmi z Kupryszek, mieszkanie najęliśmy na ulicy Wspójnej pod nr 79. Tutaj również mieściła się redakcja i administracja tygodnika. Początkowo sam byłem ekspedientem, adresowałem numery i odnosiłem na pocztę, co nowi znajomi uważali za poniżanie godności redaktora. W Warszawie panowały jeszcze staroświeckie uprzedzenia: nosić paczki samemu "nie wypada". Za poradą Żeromskiego nadałem tygodnikowi nazwę "Społem". Jako dewizę pod tytułem umieściłem cytatę z Ody do młodości: W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele. W rozesłanym prospekcie mówiłem: "Choć słyszymy głosy, że w chwili obecnej wszystko inne, aniżeli walka, oczekiwanie reform z góry, powinno zejść na bok, za obowiązek sobie poczytujemy podjąć pracę w innym kierunku, dotąd u nas zaniedbanym, a dziś mającym wszelkie widoki rozwoju nie krępowanego. Tą inną drogą, drugim łożyskiem pracy dla dobra publicznego jest zrzeszanie się dla celów zbiorowej samopomocy... Nie kierują nami żadne względy postronne. Nie chcemy i nie będziemy służyć za narzędzie żadnej partii czy klasie... Wszelkie kwestie polityki i walki z programu naszego są wykluczone, nie masz więc tutaj przyczyn do rozdźwięku, dzielącego dziś ludzi na wrogie sobie obozy partyjne... Torując drogę dla planowej i systematycznej działalności kooperacyjnej w kraju naszym, zarówno w miastach jak i wśród ludności wiejskiej, czujemy dobrze, że nie dość jest nawet najlepiej pismo redagować, podawać dokładne informacje i wzory doskonałe - trzeba jeszcze całego zastępu bezinteresownych pracowników inteligentnych, którzy by na miejscu dawali inicjatywę, słowem i czynem pomagali powstającym zrzeszeniom spółdzielczym. Skromna to, niegłośna dziedzina pracy, nie dająca zmian natychmiastowych, tym niemniej zapewnia istotne zadowolenie moralne, płynące z przekonania, że wypełniamy swój obowiązek obywatelski i zakładamy trwałe podstawy ekonomicznego i kulturalnego rozwoju naszego ludu".

Nr 1 "Społem" wyszedł 6 października 1906 r. Odtąd nie miałem chwili wolnej. W prospekcie zapowiedziałem, że pismo zajmować się będzie teorią i praktyką, główny dział stanowić będą praktyczne wskazówki dla członków i kierowników wszelkich zrzeszeń spółdzielczych. Nie wyobrażałem sobie, że sprowadzi to taki nawał zajęć. Pokój redakcyjny od razu zamienił się w biuro porad, oblęgane przez inicjatorów zrzeszeń, żądających szczegółowych wskazówek. Nie byłem przygotowany na taką popularność kooperacji w Polsce. Przed rozpoczęciem wydawnictwa byłem u Bolesława Prusa i Aleksandra Świętochowskiego, aby zasięgnąć ich zdania o możliwościach ruchu spółdzielczego w Kongresówce. Obydwaj pochwalali moje zamiary, ale nie rokowali powodzenia, wskazując na wady narodu szlacheckiego: niechęć do organizacji i lenistwo. Pozostały mi w pamięci słowa Świętochowskiego, że Polak gotów jest rzucić się do Wisły, żeby ją wypić, jeżeli upatrzy w tym zbawienie Polski, ale nie zgodzi się dla tego samego celu co dzień chodzić do Wisły i wypić szklankę wody. Równie pesymistyczna była opinia Prusa. Odtwarzam ją z jego Kroniki: "Nasze spółki ledwie dyszą, a jeżeli nie pomarły dotychczas, to tylko z obawy, że nie byłoby im za co pogrzebu chrześcijańskiego wyprawić... My wszyscy jesteśmy ludźmi "szerokich poglądów", "niezmiernych poświęceń", "wielkich działań". Każdemu łatwiej (we własnym przekonaniu) kierować państwem lub armią, aniżeli jednokonną biedką. Każdy dla wielkiego celu pozwoliłby sobie głowę uciąć, zapominając, niestety, że dotychczas nie mógł się zdobyć na regularne strzyżenie włosów... Spod wielu owych poglądów szerokich wyszczerza zęby zwykłe, barbarzyńskie lenistwo". Z powodu tych pesymistycznych uwag umieściłem w nr 1 artykuł "Czyśmy niezdolni ?" Przytoczyłem w nim odmienne zdanie Wolfa, który po zwiedzeniu polskich spółek w Wielkopolsce na kongresie angielskich kooperatystów w Birmingham powiedział, że Polacy są urodzonymi kooperatystami (born cooperators).

Mimo nie zachęcającego przykładu wegetujących w Kongresówce spółek, zaczął się jednak i tutaj ruch spółdzielczy naprawdę zdrowy. Nie był to przysłowiowy słomiany ogień. Zainteresowanie kooperacją i budowa nowych spółdzielni wzrastały nieustannie. Złożyło się na to wiele przyczyn, między innymi i porewolucyjne rozczarowania, jak w Anglii po upadku ruchu czartystów, ale przede wszystkim to, że do pracy spółdzielczej stanęli teraz włościanie i robotnicy. Przedtem spółki opierały się na inteligencji, łatwo zapalającej się, ale równie łatwo gasnącej.

Liczba prenumeratorów "Społem" z 40 w pierwszym miesiącu podniosła się w końcu kwartału do 500, a w następnym do 800. Jeszcze szybciej rosła liczba zgłaszających się o wskazówki albo przyjazd na miejsce dla pouczenia członków. Jak za czasów studenckich, kiedy prowadziłem kółka oświatowe, nie miałem teraz wolnej niedzieli, musiałem w dniu tym jeździć na zebrania i odczyty. Potrzebnym stało się osobne biuro informacyjne, bo praca przerastała siły jednostki. W dawaniu wskazówek pomagał mi doświadczony prezes stowarzyszenia pracowników kolei warszawsko-wiedeńskiej, Antoni Mędrecki, ale zajęcia służbowe nie pozwalały mu wiele czasu na to poświęcać. Mielczarski pochłonięty był stawianiem na nogi spółki "Urania", założonej w celu zaopatrywania powstających w tym czasie szkół polskich w pomoce naukowe. Poza pisaniem artykułów o rachunkowości i polityce handlowej stowarzyszeń, nic więcej na razie zrobić nie mógł. Pocieszałem się nadzieją, że będzie można zaangażować instruktora, gdy Towarzystwo Kooperatystów wzmoże się na siłach.

Towarzystwo Kooperatystów

Statut Towarzystwa zarejestrowano 9 listopada 1906 r. Na podstawie jego Towarzystwo mogło utrzymywać biuro informacyjne, urządzać konferencje i zjazdy przedstawicieli stowarzyszeń spółdzielczych, organizować oddziały i zakładać instytucje pomocnicze. Na zebraniu organizacyjnym w Muzeum Przemysłu i Rolnictwa zapisało się 30 nowych członków. Do Rady Towarzystwa powołano Edwarda Abramowskiego, Stanisława Berenta, dr Pawła Jankowskiego, Antoniego Mędreckiego, dr Antoniego Natansona, Leona Supińskiego i Alojzego Wierzchlejskiego. Do zarządu - Mielczarskiego, Radziwiłłowicza l mnie.

W tym czasie, niezależnie od Towarzystwa Kooperatystów, odbywały się prowincjonalne zjazdy spółek wiejskich w Łomży, Turku, Kaliszu, Łodzi, Makowie, Żyrardowie, Lublinie. Wszystkie za najpilniejszą sprawę uważały tworzenie związków dla zakupów hurtowych, ale miały mało szans zrealizowawania ich, ponieważ hurtownia z natury rzeczy wymagała szerszej podstawy i większego kapitału, niż to mógł dać lokalny związek kilkunastu spółek. W "Społem" ogłosiłem projekt statutu Stowarzyszenia Współdzielczego Dostaw Hurtowych, opracowany na posiedzeniach 'Towarzystwa Kooperatystów według wzoru podobnej organizacji w Anglii (Cooperative Wholesale Society). Według tego projektu dla rozpoczęcia działalności należało zebrać co najmniej 15000 rb. ze sturublowych udziałów od każdych 20 członków stowarzyszenia. Z mniejszą liczbą członków i mniejszym kapitałem nic poważnego stworzyć nie było można.

Na pierwszą naradę, zwołaną w tej sprawie przez Towarzystwo, przybyło 13 delegatów od 12 stowarzyszeń. Delegaci wiejscy oświadczyli, że proponowany udział 100 rubli od każdych 20 członków jest dla wielu spółek wprost niedostępny, ponieważ same one opierają się na pięciorublowych udziałach. Wobec tego uznano za minimum, nadające prawa członka hurtowni, wpłatę po rublu od członka. Dalsze wpłaty na udział miały być uskuteczniane ratami i z dywidendy od zakupów w hurtowni, dopóki na rachunku stowarzyszenia nie zbierze się suma odpowiadająca 5 rb. od członka.

Na drugą naradę, zwołaną dla ostatecznego zatwierdzenia projektu statutu, stawiło się już 37 delegatów od 26 stowarzyszeń, między innymi ks. Wacław Bliziński z Liskowa i ks. Romuald Jałbrzykowski z Sejn, obecny arcybiskup wileński. Po zatwierdzeniu projektu zebrani wyrazili życzenie, żeby do czasu zalegalizowania hurtowni Towarzystwo Kooperatystów utworzyło biuro zakupów. Nazajutrz zebrali się delegaci wiejskich spółek, zaproszeni przez ks. Grabowskiego z Turku, i oświadczyli, że nie mogą czekać na legalizację hurtowni, gdyż od szybkiego ułatwienia zakupów zależy ich przyszłość, dlatego proszą Towarzystwo, żeby wynalazło jaki prędki sposób zaspokojenia ich potrzeb, choćby przez prywatną firmę pod kontrolą Towarzystwa. Pod naciskiem tych żądań Rada i Zarząd Towarzystwa uznały, że najodpowiedniejszą formą takiej tymczasowej instytucji będzie ajentura handlowa, pozostająca pod zarządem komisji, której do pomocy przydany będzie ajent. Do komisji powołano Mędreckiego, Mielczarskiego i Pruszaka; na ajenta zaangażowano Tadeusza Krąkowskiego, który skończył szkołę handlową w Hamburgu. Potrzebny fundusz uzyskano przez zaciągnięcie pożyczki w Banku Handlowym za poręką członków Towarzystwa, lokal wynajęto na ulicy Nowogrodzkiej pod nr 42.

Ajentura rozpoczęła czynności w lutym 1907 r. Po 6 miesiącach komisja, powołana dla czuwania nad jej działalnością, doszła do przekonania, że przy małym zainteresowaniu większych stowarzyszeń i słabym wyrobieniu handlowym mniejszych, ajentura nie może należycie spełniać swego zadania i dawać będzie straty. Większość zamówień wiejskich spółek nie podobna było wykonać w sposób ajenturowy, a mały kapitał obrotowy (Towarzystwo pożyczyło 1300 rb., spółki 940 rb.) nie pozwalał rozwinąć operacji składowych. Prowizje od drobnych zamówień, często zawierających kilkadziesiąt pozycji na ogólną sumę około 100 rb., nie mogły pokrywać kosztów utrzymania ajentury. Wobec tego komisja postanowiła ajenturę zamknąć, a środki, zużywane na pokrywanie jej niedoborów, zużytkować na danie spółkom wiedzy umiejętnego prowidowania się. Stratę pozostałą po ajenturze (1075 rb.) Towarzystwo przyjęło na swój rachunek.

Ta pierwsza próba, dokonana pod naciskiem wiejskich spółek, dała nam wiele cennych wskazówek dla oparcia przyszłej hurtowni na niewzruszonych podstawach. Szerzący się z żywiołową siłą ruch spółdzielczy, przy małej jeszcze znajomości techniki handlu, potrzebował przede wszystkim wytężonej pomocy instrukcyjnej dla usuwania błędów w gospodarce spółek i przygotowania ich do należytego korzystania z usług hurtowni. "Społem" l Towarzystwo Kooperatystów miały na celu pomaganie spółdzielniom wszelkiego typu, a w rzeczywistości zajęły się głównie wysuwającymi się w tym czasie na pierwsze miejsce spółdzielniami spożywców. W ciągu niespełna roku powstało ich przeszło 300, w tym więcej niż połowa wśród ludności wiejskiej. Zakładane uprzednio przez oświeconych rolników spółki włościańskie miały na celu nabywanie lepszych nasion, narzędzi i nawozów sztucznych, jednak przy niskim stanie oświaty rolniczej i karłowatości gospodarstw szybko przekształcały się w sklepy z artykułami spożywczymi. Zachodziła obawa, żeby znaczna część żywiołowej siły, tkwiącej w tym ruchu, nie została zmarnowana tak, jak to miało miejsce w Małopolsce, gdzie Kółka rolnicze przekształciły się w wegetujące sklepiki, ponieważ nie postarano się dość wcześnie skierować tego ruchu na drogę właściwej organizacji. Dlatego w Kongresówce rychło nastąpił podział pracy: Centralne Towarzystwo Rolnicze utworzyło u siebie biuro porad dla spółek rolniczych, Komisja Współdzielcza przy Towarzystwie Popierania Przemysłu i Handlu zajęła się spółdzielniami kredytowymi w miastach, a Towarzystwo Kooperatystów - spożywczymi miejskimi i wiejskimi. "Społem" przez pewien czas było też organem Komisji Współdzielczej.

Na terenie miejskim trzeba było zwalczać kontragitację, prowadzoną przez socjalistyczną lewicę. Z tego powodu w artykule "Nasza droga" mówiłem: "Dość mamy pięknych obrazów "państwa przyszłości" - dziś czynów, czynów chcemy. Daleko bliższym urzeczywistnienia nowego ustroju jest zakładanie instytucji samopomocy i spółdzielczości niż oczekiwanie w buntowniczym skupieniu tej ułudnej chwili, która za jednym powiewem wiosny stworzy warunki nowego życia. Nowe życie tworzyć musimy dziś, krok za krokiem w jego szarych codziennych przejawach, a nie zapewniać siebie i innych, że je kiedyś stworzymy... Do bohaterskich wysiłków dla dobra ogólnego jest zdolną tylko niewielka mniejszość ludzi i wysiłki te są krótkotrwałymi. Na nich opierać nadziei przebudowy dzisiejszych społeczeństw, w ciągu wieków kształtujących się, nie podobna. Mogą one burzyć, łamać pewne przeszkody na drodze ku przyszłości, ale tworzyć nowych, trwałych form współżycia nie mogą, bo same nie są trwałymi. Ażeby nowy świat - owo Królestwo Boże, o które od dzieciństwa się modlimy - przestał być utopią, marzeniem, musimy dziś zakładać jego fundamenty i w tych drobnych instytucjach samopomocy spółdzielczej składać dowody, że do wymagań tego lepszego świata dorastamy, stajemy się umysłowo i moralnie wyżsi i potrafimy swój egoizm godzić z interesami naszych bliźnich bez przymusu, jedynie z popędu dobrej woli z rozumu płynącej". ("Społem" 1906 r. nr 12).

Najlepiej program nasz wyjaśniał Abramowski w licznych artykułach, wydanych następnie w dwóch broszurach: "Idee społeczne kooperatyzmu" i "Kooperatywa jako sprawa wyzwolenia ludu pracującego". W zakończeniu tej ostatniej pisał: "Ważną sprawą, którą kooperatyzm rozstrzyga, jest oswobodzenie się od przewagi kapitałów obcych i przemysłu obcego, a specjalnie: oswobodzenie od zależności ekonomicznej, w jakiej jesteśmy w stosunku do żywiołów napływowych, obcych narodowi polskiemu i idących wyraźnie przeciw niemu. Aby wyzwolić się od tego niewolnictwa ekonomicznego i uzyskać zupełną samodzielność w tej sferze, samodzielność tak niezbędną dla rozwoju każdego narodu, do tego nie wystarczą organizowane czasowo bojkoty towarów obcych, ani napomnienia i moralizowania polskiego społeczeństwa. Jedyny środek na to, niezbędny i pewny, jest to zawładnięcie rynkiem krajowym przez organizacje ludowe, zawładnięcie całkowite, w miastach i po wsiach, a to się robi właśnie przez kooperatywy... Dla innych narodów kooperatyzm jest tylko siłą dalszego rozwoju społecznego w kierunku sprawiedliwości; dla nas zaś jest czymś więcej, bo jest także siłą obrony narodowej, siłą mogącą ustrzec przed zagładą i zniszczeniem". Podług spisu jednodniowego 1897 r., opracowanego przez Wacława Kryńskiego, udział Polaków w handlu zbożem wynosił 5%, w handlu innymi produktami rolniczymi nie przekraczał 10%, w handlu przedmiotami użytku domowego 14%, w pośrednictwie handlowym 17%. W ogóle panami w handlu byli Żydzi, nie cofający się przed żadnymi środkami, żeby utrzymać swój stan posiadania. Na zebraniu Towarzystwa Kooperatystów w lutym 1908 r. podałem fakty wrogiego zachowania się na prowincji Żydów, uciekających się do denuncjacji, a nawet terroru dla powstrzymania dążenia ludu do samodzielnego prowadzenia handlu. W odpowiedzi jednemu oponentowi zaznaczyłem, że nie widzę potrzeby zwalczania antysemityzmu w spółkach, ponieważ wynika on nie z pobudek rasowych, lecz z nienaturalnego układu stosunków handlowych w naszym kraju. (...)

Od 1 lipca 1907 r. musiałem przekształcić "Społem" na dwutygodnik, żeby podołać pracy, jaką rozwijający się ruch wkładał na moje barki. Niezależnie od zwykłej korespondencji, związanej z prowadzeniem pisma, otrzymałem w ciągu pierwszego roku 727 listów z prośbą o wskazówki dla różnych spółek, przeszło drugie tyle zgłoszeń było załatwionych w lokalu redakcji osobiście. W ciągu tego roku miałem 55 odczytów w 36 miejscowościach i 17 razy wyjeżdżałem na zjazdy i zebrania organizacyjne. Lista spółek, których adresy gromadziłem dla zebrania statystyki, wykazywała liczbę 670. Jeżeli dodać do tego około 100 sklepów robotniczych, założonych w postaci spółek komandytowych w Łodzi i okolicy, to otrzymamy obraz ruchu, którego potrzebom nie mogło podołać ani "Społem", ani Towarzystwo Kooperatystów. Nie wątpiliśmy, że za 2-3 lata stowarzyszenia zdołają utrzymać potrzebny ośrodek informacyjny i lustracyjny; tymczasem trzeba było odwołać się do pomocy z zewnątrz.

Towarzystwo zwróciło się z odezwą do osób prywatnych o składanie ofiar na "Fundusz kooperacji". Z zebranych w ten sposób w 1907 r. 1848 rb. wyasygnowano 1000 rb. na utrzymanie lustratora i 700 rb. dla mnie na zorganizowanie działu informacyjno-handlowego w "Społem". Na lustratora Towarzystwo zaangażowało Feliksa Turowicza, który uprzednio pracował w Związku Stowarzyszeń we Lwowie. Ja uprosiłem Mielczarskiego, żeby się rozdwoił: połowę dnia pracował w "Społem", a drugą połowę w "Uranii", która już tak się wzmocniła, że nie musiał całego czasu jej poświęcać. Od początku 1908 r. stale pracowaliśmy razem nad zakładaniem fundamentów hurtowni, Mielczarski prowadził dział handlowy, ja organizacyjny. Turowicz niedługo pomagał, po kilku miesiącach został aresztowany za udział w tajnej drukarni "Robotnika", ale zachował się tak konspiracyjnie, że nie pociągnęło to złych skutków dla nas.

Uzyskana w 1905 r. wolność stowarzyszania się nie dotyczyła spółdzielni. Mogły one nadal powstawać tylko na zasadzie pozwolenia gubernatora i działalność ich szczegółowo normowały statuty, wydawane przez różne ministerstwa: dla spółdzielni kredytowych - ministerstwo skarbu, dla zarobkowych i wytwórczych - ministerstwo handlu i przemysłu, dla rolniczych - ministerstwo rolnictwa, dla spożywczych - ministerstwo spraw wewnętrznych. Na żadne związki spółdzielni nie pozwalano. Wobec tego, po zlikwidowaniu ajentury w Warszawie, próbowano tu i ówdzie zakładać małe hurtownie na podstawie normalnego statutu stowarzyszenia spożywczego z mieszanym składem członków: spółek i drobnych sklepikarzy. Nie były one długotrwałe, prowadziły sprzedaż detaliczną i hurtową, wskutek czego spółki w dalszym ciągu rozdrabniały swoje zakupy, pozbawiając się możności osiągania niższych cen.

Celem działu informacyjno-handlowego w "Społem" było nauczyć stowarzyszenia robienia zakupów. W dziale tym Mielczarski dawał wiadomości z dziedziny towaroznawstwa, o zafałszowaniach, o jednostkach hurtowych obowiązujących dla otrzymania ceny fabrycznej, o stawkach przewozowych dla ładunków wagonowych i drobnicowych, kiedy najlepiej dany towar kupować i jakie są ceny w pierwszorzędnych firmach. W notowaniach cen zamiast nazwy firmy podawaliśmy jej numer w rejestrze, komunikowanym tylko zarządom tych stowarzyszeń, które lojalnie popierały naszą akcję poprawiania zakupów.

W 1907 r. Towarzystwo Kooperatystów pozyskało cennego członka w osobie Antoniego Donimirskiego, redaktora warszawskiego "Słowa". Urodzony na Pomorzu, uczestnik pierwszych sejmików spółek w Wielkopolsce, był jednym z najbardziej wymownych rzeczników potrzeby zorganizowania Związku Stowarzyszeń, nie pozwalał wątpić w możliwość jego urzeczywistnienia, mimo srożącej się dokoła reakcji i apatii. "Byleśmy mocno stali na gruncie ściśle ekonomicznym, rzecz da się zrobić" - zachęcał, gdy zjawiały się wątpliwości. On był autorem odezwy Towarzystwa, nawołującej do zbierania "Funduszu kooperacji" w celu utworzenia biura informacyjnego dla spółdzielni. Stał na czele komisji Towarzystwa, czuwającej nad działalnością tego biura, ułatwił uzyskanie pozwolenia na zwołanie pierwszego krajowego zjazdu stowarzyszeń w 1908 r. i jednogłośnie wybrany był na przewodniczącego.

Wystrzegaliśmy się zawsze bardzo stanowczo wszystkiego, co mogłoby nadać naszej działalności jakiekolwiek zabarwienie partyjne. Powołując na przewodniczącego zjazdu redaktora "Słowa", organu stronnictwa konserwatywnego, nie baliśmy się posądzenia o naruszenie neutralności naszego ruchu, ponieważ Donimirskiego nikt nie mógł posądzić, że na stanowisku przewodniczącego będzie mieć na widoku wzmocnienie wpływów swego stronnictwa. Był żywym przykładem zupełnie bezinteresownego oddania się sprawie publicznej. Podeszły wiek nie ostudził w nim gorącego serca, nie plamił go cień samolubstwa, nie znał zwątpienia, krzepił nas swoją wiarą w lepszą przyszłość. Otwierając nasz pierwszy zjazd mówił: "Nie ludzie, których nazwiska są wam mało znane, zwołali was tutaj - zwołała was praca. Praca w kooperatywach może nas wszystkich połączyć razem bez względu na różnice, barwy i kierunki społeczne. Dlatego, otwierając zjazd dzisiejszy, mam to głębokie przekonanie, żeśmy się zebrali tutaj dla dobrej sprawy, dla zachęcenia siebie wzajem ku pracy dla dobra kraju, który wszyscy zarówno tak bardzo i tak szczerze kochamy".

Zjazd kooperatyw

Przygotowywaliśmy się do zjazdu od początku roku, ponieważ miał spełnić dwa ważne zadania: 1) dać kierownikom stowarzyszeń niezbędną w ich działalności wiedzę przez urządzenie w czasie zjazdu odpowiednich wykładów, 2) rozstrzygnąć sprawę organizacji związku i hurtowni oraz różne kwestie sporne, jak zniesienie sprzedaży na kredyt, powiększenie udziałów w stowarzyszeniach, sprawę pracowników sklepowych i inne. Dla powodzenia pracy należało przede wszystkim poznać stan stowarzyszeń i rozmiary ich zapotrzebowania na główne artykuły handlu. W tym celu wysłaliśmy do 670 stowarzyszeń kwestionariusz z odpowiednimi pytaniami. Otrzymaliśmy odpowiedzi od 268 stowarzyszeń, które wykazały 38409 członków, 576881 rubli kapitału udziałowego i 5924436 rb. rocznego obrotu towarowego. N a podstawie tych danych wnioskowaliśmy, że 670 stowarzyszeń posiada około 90000 członków, milion rubli kapitału udziałowego i 10 milionów rubli obrotu rocznego, z czego prawie połowa przypadała na cukier, mąkę i kasze. Gdyby tylko połowa stowarzyszeń przystąpiła do związku, hurtownia miałaby obrót wystarczający na pokrycie kosztów handlowych i danie stowarzyszeniom poważnej oszczędności na ich zakupach. Na podstawie tych danych układaliśmy plany na przyszłość.

Uprzednio był zamiar, by za przykładem Anglików stworzyć dwie naczelne organizacje: Związek dla celów instrukcyjno-lustracyjnych i Stowarzyszenie Dostaw Hurtowych w celach wyłącznie handlowych. Po powrocie z Moskwy i Petersburga, dokąd jeździłem, aby dowiedzieć się, w jaki sposób sprawę tę załatwili rosyjscy kooperatyści, doszedłem do przekonania, że przy ówczesnym reżimie plan nasz nie da się zrealizować. Dlatego postanowiliśmy założyć jeden związek, który by równocześnie był instrukcyjnym i handlowym.

Zjazd odbył się w końcu października 1908 r. z udziałem 423 delegatów z 248 stowarzyszeń spożywczych. Trwał 5 dni, ponieważ 3 dni zajęły wykłady i obrady w komisjach, przygotowujących wnioski na ogólne zebranie delegatów. Uchwalono, do czasu zalegalizowania Związku, utworzyć przy Towarzystwie Kooperatystów Biuro Informacyjne. Na utrzymanie jego stowarzyszenia opodatkowały się składką roczną, przyjętą dla Związku, po rublu od tysiąca rubli obrotu. Biuro miało opracować statut Związku i przedstawić go do zatwierdzenia delegatom stowarzyszeń, które zgłoszą przystąpienie do Związku. Kapitał zakładowy miał powstać z udziałów, deklarowanych przez stowarzyszenia w stosunku 5 rubli od członka, z czego zaraz płatnych będzie po rublu od członka. Biuru polecono obmyśleć środki, żeby niezwłocznie po zalegalizowaniu Związku hurtownia mogła rozpocząć działalność. Dla ułatwienia tej działalności przy stacjach kolejowych, dokoła których grupowała się dostateczna liczba stowarzyszeń, należało organizować wspólny zakup i odbiór towarów.

W innych sprawach zjazd uchwalił: 1) Stowarzyszenia, praktykujące sprzedaż towarów na kredyt, powinny w ciągu roku na ogólnych zebraniach członków przeprowadzić uchwałę o zniesieniu kredytu, jeżeli chcą należeć do Związku. 2) Udziały członków w stowarzyszeniach nie powinny być niższe niż 10 rubli, z możnością wpłacania ratami, a dywidendę od zakupów członkowie powinni obracać na nabycie nowych udziałów. 3) Pracownikom sklepowym, oprócz wystarczającej pensji, należy wyznaczać pewien procent od obrotu i unormować czas ich pracy, tak żeby mieli dostateczny odpoczynek. (Nie było jeszcze prawa, ograniczającego czas pracy w handlu, i sklepy spożywcze były otwarte od 6 rano do 10 wieczór).

Na sekretarzy Biura Informacyjnego zjazd powołał Mielczarskiego i mnie, a do kontrolowania działalności Biura - Donimirskiego, ks. Chełmickiego, Stefana Dziewulskiego, Mędreckiego i Radziwiłłowicza.

Z dniem 1 stycznia 1909 r. Mielczarski opuścił stanowisko kierownika handlowego "Uranii" i w całości, razem ze mną, zajął się wykonaniem uchwał zjazdu. Zgodnie z zadaniami przyszłego Związku działalność Biura miała na celu: 1) udzielanie stowarzyszeniom porad i lustrowanie ich na miejscu, 2) badanie warunków prowidowania się stowarzyszeń i skupianie zamówień na te towary, które można wykonać w sposób ajenturowy. W tym celu Biuro zawarło umowy z 20 firmami, które zobowiązały się dawać jednakowe rabaty dla stowarzyszeń związkowych. Jednocześnie zajmowaliśmy się urządzaniem okręgowych konferencji w celu organizacji wspólnych zakupów i przygotowania w ten sposób prowincjonalnych ogniw hurtowni związkowej.


Początkowo Biuro mieściło się przy redakcji "Społem" na ulicy Wspólnej. Gdy czynności tak się rozrosły, że nie podobna było zmieścić się w jednym pokoju, Biuro przeniosło się do dwupokojowego lokalu na ulicy Zgoda 4. Co kwartał ogłaszaliśmy w "Społem" sprawozdanie z działalności. W zestawieniu za cały 1908 rok wyraziła się ona w następujących liczbach: Biuro otrzymało 2225, wysłało 1906 listów, ustnych porad udzieliło przeszło 600; sekretarze wyjeżdżali 58 razy dla uczestniczenia w ogólnych zebraniach; lustracji dokonano w 116 stowarzyszeniach; konferencji okręgowych było 18, wzięło w nich udział 502 delegatów 233 stowarzyszeń; przez Biuro przeszło 1908 zamówień towarów, za co otrzymano 1740 rb. komisowego. Dochody Biura razem ze składkami stowarzyszeń wyniosły 7163 rb., wydatki 5756 rb., zaoszczędzone 1407 rb. odłożono na kapitał zapasowy przyszłej hurtowni.

W czerwcu 1909 r. odbyła się w Warszawie narada 18 pełnomocników stowarzyszeń, wybranych na konferencjach okręgowych dla zatwierdzenia projektu statutu Związku. Opracowaliśmy go po gruntownym przestudiowaniu organizacji podobnych związków na Zachodzie. Chcieliśmy nadać mu nazwę "Związek Polskich Stowarzyszeń Spożywczych", ale z wywiadu w kancelarii generał-gubernatora okazało się, że takiego Związku władze nie zatwierdzą. Dla- tego nazwaliśmy go "Warszawski" od miejsca siedziby zarządu. Chcieliśmy objąć stowarzyszenia polskie, powstające na Kresach. W tym celu umieściliśmy w statucie przepis, że członkiem Związku może być każde stowarzyszenie, które "przez swoje operacje handlowe związane jest z terenem przemysłowym Królestwa Polskiego". I tę furtkę zamknięto nam przy legalizacji statutu, zastrzegając, że członkami Związku mogą być tylko stowarzyszenia, "działające w granicach gubernii Królestwa Polskiego".

Statut i podanie, podpisane przez pełnomocników stowarzyszeń, występujących w charakterze założycieli Związku, złożyłem w kancelarii generał-gubernatora w sierpniu 1909 r. Starając się o przyspieszenie legalizacji Związku, dowiedziałem się, jakie znaczenie w państwie rosyjskim miała policja. Ona przede wszystkim decydowała o zatwierdzeniu statutu. Kancelaria generał-gubernatora zwróciła się do gubernatorów z zapytaniem, jaką opinię u nich mają osoby podpisane na podaniu. Gubernator pytał o to naczelnika powiatu, a ten z kolei strażników "ziemskich". Opinia strażnika tą drogą wracała do wyższej władzy i miała decydujące znaczenie w sprawie dalszego traktowania podania. Prawie wszyscy pełnomocnicy, podpisani na podaniu, okazali się "niebłagonadiożnymi", podejrzanymi pod względem politycznym. Tylko dzięki uprzejmości Jaczewskiego, dyrektora kancelarii, udało się unilknąć odrzucenia statutu Związku. Zgodził się zwrócić podanie dla wstawienia nowych nazwisk na miejsce podejrzanych. Zmniejszyłem liczbę założycieli do połowy, ale jeszcze dwa razy musiałem zmieniać podpisy, żeby zebrać potrzebny komplet "niepodejrzanych". Trwało to 8 miesięcy. Dopiero wtedy statut Związku odesłano do Petersburga z przychylną opinią generał-gubernatora. Dalszym popychaniem sprawy Związku w Petersburgu zajęli się polscy posłowie do Dumy państwowej, Dymsza i Żukowski.


Kooperacja kredytowa

W "Społem" zajmowałem się również kooperacją kredytową, umieszczałem artykuły o zadaniach i działalności banków ludowych w Wielkopolsce i Małopolssce, o ich niedomaganiach w Kongresówce. Kiedy w Rosji władze administracyjne bardzo życzliwie odnosiły się do każdej próby założenia spółdzielni kredytowej na wsi, u nas ludność wiejska była pozbawiona prawa zakładania takich spółdzielni. Władze rosyjskie uważały, że kasy gminne wystarczają dla zaspokojenia wszystkich potrzeb kredytowych włościan i niepotrzebna jest żadna inicjatywa społeczna. Istniejące w miastach towarzystwa pożyczkowo- oszczędnościowe torowały sobie drogę wśród całego łańcucha przeszkód, gdyż nie pozwalano im werbować członków wśród okolicznych włościan. Dopiero po 1904 r. zaczęto pozwalać na rozszerzenie działalności towarzystw na sąsiednie gminy i zakładanie nowych na wsi. Najwięcej powstało ich w ziemi płockiej i tutaj z inicjatywy miejscowych działaczy odbył się pierwszy zjazd prowincjonalny, ponieważ krajowy był niemożliwy. W trzech guberniach utrzymywał się jeszcze stary pogląd, że spółdzielnie kredytowe zagrażają interesom państwowym na wsi. Szczególnie upartym pod tym względem był warszawski urząd gubernialny.

Zjazd w Płocku odbył się w czerwcu 1908 r. Głównym przedmiotem obrad była krytyka obowiązującego statutu normalnego, krępującego nawet w drobiazgach działalność spółdzielni kredytowych, oraz sprawa utworzenia ich związku. W konkluzji uchwalonych zmian w statucie normalnym zjazd uznał, że tylko wydanie specjalnego prawa o kooperatywach, nie zaś normalnych statutów, pozwoli spółdzielniom kredytowym całkowicie przystosować się do potrzeb ludności. W sprawie związku uchwalono, że powinien on mieć charakter patronacki, jak istniejące w Wielkopolsce i Małopolsce związki spółek zarobkowych i gospodarczych. Łączenie w jednej organizacji czynności patronackich i bankowych uznano za nieodpowiednie, tym bardziej że Komisja Współdzielcza przy Towarzystwie popierania przemysłu wszczęła już starania o założenie w Warszawie banku akcyjnego z udziałem spółdzielni i osób prywatnych na wzór Banku spółek w Poznaniu.

Byłem przewodniczącym zjazdu w Płocku, z tego powodu w listopadzie tegoż roku otrzymałem z Petersburga zaproszenie do wzięcia udziału w obradach Komitetu do spraw drobnego kredytu nad projektem nowego statutu dla związków kredytowych. Oprócz mnie w obradach brali udział przewodniczący kilku związków rosyjskich, a większość stanowili przedstawiciele różnych ministerstw. Nasze postulaty, żeby dopuszczalne było tworzenie związków o szerszej podstawie niż powiat i gubernia, by mogły prowadzić działalność tylko instrukcyjno-rewizyjną, nie finansową, jak tego wymagał projekt rządowy, i wreszcie, żeby nie krępowano działalności związków zbyt rygorystycznymi i drobiazgowymi przepisami - nie znalazły uznania u przedstawicieli ministerstw.

Wytworzyła się paradoksalna sytuacja. My, przedstawiciele spółdzielni, występujący w obronie ich żywotnych interesów, byliśmy atakowani przez przedstawicieli ministerstw, jakobyśmy nie przestrzegali czystości zasad kooperacji, a powodowali się innymi względami. W rzeczywistości biurokratom chodziło nie o czystość zasad, lecz o uzależnienie związków od najbliższej władzy administracyjnej: naczelnika powiatu względnie gubernatora, oraz o zachowanie instytucji rządowych inspektorów, którzy przy nadaniu związkom patronackiego charakteru okazaliby się niepotrzebni ; wreszcie o to, żeby przez małe związki finansowe ułatwić oddziałom Banku Państwa dawanie pożyczek na zakładowe kapitały spółdzielni i odpowiedzialność za pożyczki włożyć na związki. Ten ostatni wzgląd trafiał do przekonania rosyjskich działaczy, ponieważ ich spółdzielnie kredytowe chorowały na brak kapitałów. Dla polskich spółdzielni wzgląd ten nie miał znaczenia, ponieważ opierały się na samopomocy, a wiele miało nadmiar wkładów i dla uruchomienia ich potrzebna była krajowa centrala finansowa, nie lokalny związek.

Bank Towarzystw Spółdzielczych

Wróciłem z tych obrad do Warszawy z przekonaniem, że o utworzeniu krajowego związku spółdzielni kredytowych o charakterze patronackim na razie nie może być mowy, więc trzeba stworzyć jakiś jego surogat przez zjednoczenie zabiegów Komisji Współdzielczej, Biura Porad przy Centralnym Towarzystwie Rolniczym i Towarzystwa Kooperatystów. Na szczęście w 1909 r. po długich staraniach udało się dr Antoniemu Rządowi uzyskać zatwierdzenie statutu banku akcyjnego w Warszawie pod nazwą "Bank Towarzystw Spółdzielczych". Według statutu do obowiązków Rady Banku należał również ogólny nadzór nad prawidłowym prowadzeniem rachunkowości i stanem interesów towarzystw spółdzielczych, utrzymujących stosunki z Bankiem. Na tej podstawie Bank mógł częściowo zastąpić brak związku patronackiego. Potrzebne dla rozpoczęcia czynności Banku 500 000 rb. zebrano w ciągu pół roku, a większość akcji nabyły spółdzielnie kredytowe. Do zarządu zostali wybrani: Antoni Rząd (prezes), Stanisław Karpiński (dyrektor zarządzający) i Tadeusz Piasecki. Jednocześnie posuwała się naprzód sprawa legalizacji Związku Stowarzyszeń Spożywczych. Zawiadamiając o tym pisałem w "Społem": "Wpłaty na kapitał zakładowy hurtowni związkowej wkrótce będziemy składać już w spółdzielczym Banku. Dwie te centralne instytucje: jedna kredytowa, druga handlowa staną się trwałą ostoją całego ruchu spółdzielczego i znakomicie przyczynią się do ekonomicznego odrodzenia kraju".

Związek Stowarzyszeń Spożywczych

W czerwcu 1909 r. Mielczarski i ja, jako sekretarze Biura Informacyjnego, rozpoczęliśmy lustrację stowarzyszeń spożywczych, które zgłosiły przystąpienie do Związku. Badaliśmy książki rachunkowe i stan majątkowy każdego stowarzyszenia, dawaliśmy wskazówki, jak usunąć zauważone w jego działalności usterki. Z każdej lustracji spisywaliśmy protokół, którego jeden egzemplarz pozostawał w stowarzyszeniu, drugi przechowywaliśmy w Biurze, żeby w przyszłości można było sprawdzić, w jakim stopniu zarząd stowarzyszenia skorzystał z udzielonych mu wskazówek i jakie środki należy przedsięwziąć, żeby gospodarkę stowarzyszenia doprowadzić do doskonałości. W tym celu również wydaliśmy dwa podręczniki: "Rachunkowość stowarzyszenia spożywczego", opracowaną przez Mielczarskiego, i "Jak założyć stowarzyszenie spożywcze", opracowane przeze mnie. Jak te podręczniki były potrzebne, wskazuje fakt, że doczekały się trzech wydań do 1915 r.

Z urządzeniem drugiego zjazdu chcieliśmy zaczekać na zatwierdzenie statutu Związku. Gdy to przewlekało się i nagromadziło się sporo spraw, wymagających wspólnej decyzji, zwołaliśmy zjazd na 6 czerwca 1910 r. Obrady, połączone z wykładami, wypełniły trzy dni. Brało w nich udział 261 delegatów od 147 stowarzyszeń, które zgłosiły przystąpienie do Związku. Kiedy na pierwszym zjeździe w 1908 r. zdawałem sprawę ze stanu ruchu w kraju, wyraziłem obawę, że trzecia część stowarzyszeń jest chora, a więc należy oczekiwać licznych upadłości. Z przyjemnością mogłem teraz skonstatować, iż byłem pesymistą. Z liczby 268 stowarzyszeń, o których była mowa na pierwszym zjeździe, upadło tylko 12. Ze sprawozdań 179 stowarzyszeń za 1909 r. okazało się, że tylko 9 dały stratę w ogólnej sumie 5094 rb., zaś pozostałe 170 dały 141 739 :rb. czystego zysku. Z zestawienia tych liczb z obrotem stowarzyszeń wynikało, że mogą one przeciętnie dawać 6 groszy oszczędności na każdym rublu, a przy całkowitym uporządkowaniu ich gospodarki i uruchomieniu hurtowni oszczędność tę będzie można podnieść do 10 groszy. Wzrost liczby członków, kapitału udziałowego i obrotu w stowarzyszeniach uprawniał do pewnego optymizmu, dlatego w końcu mego referatu wyraziłem nadzieję, że kiedyś będę mógł stanąć przed delegatami ze sprawozdaniem Związku, które wykaże 10 milionów rubli obrotu w hurtowni. Niestety, wojna powszechna powstrzymała rozwój spółdzielni, ale obecnie obrót roczny hurtowni związkowej przekroczył 90 milionów złotych.

Mielczarski zdawał sprawozdanie z działalności Biura Informacyjnego i zauważonych w czasie lustracji braków w gospodarce stowarzyszeń. Uczył w "Spo- łem" i na konferencjach okręgowych, że najpospolitszą przeszkodą w tworzeniu hurtowni jest prowidowanie się z dnia na dzień i brak lojalności. "Tam tylko hurtownia może mieć powodzenie - mówił - gdzie zarówno wśród zarządów stowarzyszeń, jak i wśród pracowników panuje zupełnie czysta atmosfera moralna. Gdzie obok, a co gorsza, na interesie publicznym usadowi się interes prywatny, tam wszelkie usiłowania, dążące do centralizacji handlowej, będą napotykały na opór... Gdy nas pytają, kiedy będziemy mieli własną hurtownię, odpowiadamy: będziemy ją mieli wtedy, gdy wasza solidarność zdobędzie się na milion rubli obrotu. Jeżeli wam tak na prędkim założeniu hurtowni zależy, czyńcie tak, jak lojalne stowarzyszenia, a chwila ta nie będzie wcale daleka".

W sprawie administracji stowarzyszeń zjazd zalecił zwoływać w ciągu roku przynajmniej trzy zebrania członków, oprócz zwyczajnego dorocznego. Sprawozdanie zarządu, przed zwołaniem dorocznego zebrania, powinno być przysyłane do Biura Informacyjnego dla zrobienia uwag. Zjazd uznał za niewłaściwe wynagradzanie członków zarządu w formie stałej pensji. Tylko w małych stowarzyszeniach wybranym spośród członków zarządu skarbnikowi i gospodarzowi można wyznaczać wynagrodzenie za stałe prowadzenie rachunkowości i sprowadzanie towarów. W większych stowarzyszeniach należy angażować zarządzającego - rachmistrza, który prowadzić będzie gospodarkę pod kontrolą i kierownictwem zarządu. Dla przygotowania takich zarządzających trzeba urządzić specjalne kursy. Zjazd uznał potrzebę częstszych lustracji i w tym celu polecił Biuru zwołać naradę osób, wybranych na konferencjach okręgowych, w celu pouczenia ich, jak należy robić lustrację, i wyznaczenia, jakie stowarzyszenia potrzebują stałej opieki, niezależnie od lustracji dokonywanej przez sekretarzy Biura.

Po zjeździe pojechałem z Mielczarskim do Helsingforsu, Sztokholmu, Kopenhagi i Hamburga dla zaznajomienia się z działalnością istniejących tam hurtowni spółdzielczych. Wróciliśmy z tej wycieczki utwierdzeni w przekonaniu, że droga wytknięta na naszych zjazdach niezawodnie doprowadzi do upragnionego celu: hurtownia związkowa stanie na niewzruszonych podstawach. We wrześniu odbyła się narada z członkami zarządów, powołanymi na okręgowych lustratorów, a w marcu 1911 r. pierwszy dwutygodniowy kurs dla pracowników stowarzyszeń. Stawiło się 42 słuchaczy z różnych okolic kraju. Wykłady odbywały się od 9 rano do 5 po południu. W godzinach wieczornych słuchacze zajęci byli praktycznymi ćwiczeniami, które w grupie korzystających ze wspólnych noclegów przeciągały się do późnej nocy. Głód wiedzy był wielki: dla następnych kursów należało wyznaczyć termin co najmniej dwumiesięczny.

Dopiero w lutym 1911 r. otrzymaliśmy z Peters- burga statut Związku, zatwierdzony przez ministerstwo spraw wewnętrznych. Oprócz zwężenia terenu działalności Związku do granic Kongresówki, o czym mówiłem wyżej, wykreślono wyraz "sprawiedliwość" z art. 1 statutu, który mówił, że celem Związku jest "przeprowadzanie zasady sprawiedliwości, uczciwości i porządku w handlu i przemyśle". Po dwuletniej działalności Biura Informacyjnego zorganizowanie hurtowni nie przedstawiało trudności. Mieliśmy już przeszło sto stowarzyszeń, które nie tylko uznawały potrzebę solidarności, lecz i praktykowały ją przez zakupy za pośrednictwem Biura. Bez żadnej przesady mogliśmy liczyć, że obrót hurtowni w pierwszym roku dosięgnie miliona rubli.

Hurtownia

W końcu marca odbyła się narada okręgowych pełnomocników stowarzyszeń, na której termin pierwszego zebrania Związku wyznaczono na 10 czerwca. Uczestniczyć w nim mogły tylko te stowarzyszenia, które przed 20 maja wpłaciły do Banku Towarzystw Spółdzielczych przypadającą od nich pierwszą ratę na udział. Wobec dobrych wyników, jakie dały konferencje okręgowe w 1909 r., postanowiono wznowić je w tych okręgach, które ze względu na znaczne skupienie stowarzyszeń miały specjalne znaczenie dla hurtowni i przyszłych oddziałów jej w Zagłębiu Dąbrowskim, Częstochowie, Ostrowcu, Łodzi. Żeby Związek, przy zawieraniu umów z dostawcami i zapełnianiu składu towarami, mógł działać bez ryzyka, rozesłaliśmy w kwietniu do stowarzyszeń odpowiedni kwestionariusz towarowy, który wyjaśnił, jakie towary na początek będą stanowić główny przedmiot operacji hurtowni. Na pierwsze zebranie organizacyjne Związku przybyło 237 delegatów od 140 stowarzyszeń z liczby 178, które wpłaciły pierwszą ratę na udział. Postanowiono zamknąć Biuro Informacyjne i zaoszczędzone przez nie 5079 rb. przelać na kapitał zapasowy Związku. Kapitał udziałowy, złożony przez stowarzyszenia po rublu od członka, wynosił 21453 rb. Termin otwarcia hurtowni wyznaczono na 1 października 1911 r. Budżet roczny Związku ustalono w wysokości 24500 rb. w dochodach i 20000 rb. w wydatkach. Do Rady Nadzorczej zostali wybrani: ks. Wacław Bliziński, Piotr Danysz, Seweryn Horodyski, ks. Józef Mężnic- ki, Stanisław Mitraszewski, Stanisław Moskalewski, dr Władysław Podczaski, Wojciech Polc, Andrzej Rodowicz, Edward Wichura, Kazimierz Wolicki i Stanisław Żabicki. Na dyrektorów Związku wybrano Mielczarskiego i mnie. Lokal dla hurtowni najęliśmy w nowym domu na Smolnej pod nr 14. Obszerne sutereny i dwie sale na parterze przeznaczyliśmy na skład towarów, 4 małe pokoje na biuro.

Pierwszy personel Związku łącznie z dyrektorami składał się z 8 pracowników; po miesiącu trzeba było dobrać jeszcze 4 pracowników, bo pracy przybyło ponad siły już zatrudnionych. Szczególnie ciężkie były pierwsze miesiące. Opisałem je w nr 1 "Społem" 1912 r.: "Dziś z uśmiechem wspominam, jak ze zmarszczonymi poważną troską czołami pochyleni ślęczeliśmy nad cennikami i setkami próbek ryżu i pieprzu, zadając jeden drugiemu trwożliwe pytanie: no, kupić teraz czy jeszcze czekać, może stanieją? Postanowiliśmy sobie za zasadę trzymać się cenników dotychczasowych dostawców stowarzyszeń, nie być od nich w niczym droższymi, przeciwnie, o ile możności, sprzedawać taniej. Tymczasem trafiliśmy na rok wyjątkowy, ceny z dnia na dzień szły w górę; już decydowaliśmy się kupić, kiedy znowu przychodziła depesza z odpowiedzią, że teraz cena inna, wyższa. Ładnie będzie nasza hurtownia wyglądała - myśleliśmy - jeżeli zarządy zechcą porównywać ceny Związku z cenami zeszłego roku. Przy tym wszyscy "przyjaciele" warszawscy nie radzili wdawać się w import, za słabi jesteście, za mało doświadczeni, to się wam nie opłaci, ogromne manco na komorze i kolejach, nie dacie sobie rady, masa kłopotów i zwłoki - kupujcie od nas na miejscu". "Ostatecznie wybrnęliśmy z tych pierwszych trudności, postawiliśmy na swoim i okazało się, że kupiliśmy dobrze: nikt w Warszawie nie mógł nam taniej sprzedać, niż nam wypadło... I stowarzyszenia dotrzymały słowa ponad wszelkie oczekiwania. Wszystkie wykazały wielką solidarność i już pierwszego dnia hurtowni, kiedy ceny jej nie były jeszcze znane, mieliśmy 60 obstalunków do wykonania... Słyszałem nieraz pod wieczór w biurze i składzie ciężkie westchnienia, narzekania, że plecy bolą od ciężarów, i nową nazwę: hurtownia to mordownia. Ale nie było w tym złości, tylko radosna, życzliwa uwaga dla powracających z objazdów jednego i drugiego lustratora. Zjawiał się w biurze, to zamiast z nim gadać, co tam słychać, gdzie jeszcze pojechać, z miejsca zaprzęgaliśmy go do biurka. Dość ci, bracie, "podróżować", zasiądź do tej paki rachunków, trzeba je sprawdzić i zaksięgować... "Dziś, robiąc przegląd paromiesięcznego szamotania się nas wszystkich z nową skomplikowaną maszynerią handlu hurtowego, tak dla nas Polaków dotąd obcego, czuję, że zwyciężyła tutaj nie tyle sama organizacja we wszystkich szczegółach dobrze pomyślana, ale w praktyce często zawodna, ile właśnie ambicja nas wszystkich, pracowników i stowarzyszeń, dokonania tego, co rywalizujący z nami kupcy zawodowi uznali za nie mające szans powodzenia. Zawzięliśmy się - i rzecz została zrobiona".

Pierwsze sprawozdanie Związku za 3 miesiące 1911 r. i cały 1912 rok wykazało półtora miliona rubli obrotu towarowego i 28 958 rb. czystego zysku. Zdaliśmy pierwszy egzamin sprawności handlowej dobrze. Sprowadzenie 400 beczek śledzi wprost ze Szkocji z pominięciem Żydów, którzy byli dotąd jedynymi importerami tego towaru, napawało również dumą, że stajemy się pionierami emancypacji Polaków w handlu. Przez cały ten okres próby nie prowadziliśmy żadnej agitacji za pozyskaniem nowych członków dla Związku, pozostawiając to inicjatywie stowarzyszeń i ograniczając się do informowania o warunkach należenia do Związku. Pomyślny rozwój hurtowni, pewność, że powierzonego nam majątku nie narazimy na straty, pozwoliły wznowić agitację i konferencje okręgowe w celu pozyskania większej ilości stowarzyszeń dla wspólnej pracy.

Po przezwyciężeniu pierwszych trudności podzieliliśmy się zajęciami w ten sposób, że Mielczarski kierował hurtownią, ja - agitacją i lustracjami; mieliśmy już 3 lustratorów , wykształconych praktycznie na stanowiskach członków zarządu w stowarzyszeniach. Miałem kłopot z dostosowaniem "Społem" do potrzeb ruchu. Jedni chcieli, żeby było pismem agitacyjnym dla członków stowarzyszeń spożywczych, drudzy, żeby zajmowało się teorią kooperacji i było poradnikiem dla kierowników wszelkich kooperatyw. W celu zadośćuczynienia tym żądaniom od 1 stycznia 1911 r. zmieniłem "Społem" na popularny tygodnik, o 4 stronicach dużego formatu, dla członków, z dodatkiem miesięcznym w formacie książkowym dla kierowników. Dla stowarzyszeń, chcących rozpowszechniać "Społem" wśród członków bez dodatku, wprowadziłem tańszą prenumeratę zbiorową. W praktyce trudno było dogodzić jednym i drugim, tym bardziej że coraz więcej czasu zabierała praca w Związku.

W 1914 r. skasowałem tę dwoistość "Społem". Dla zadośćuczynienia potrzebom agitacji Związek zaczął wydawać popularne broszury, co ułatwiła ofiara Kazimierzowej Sobańskiej 3000 rb na fundusz wydawniczy. Przedtem w wydaniu podręcznika "Jak założyć stowarzyszenie" pomogła mi kasa im. Mianowskiego.

W 1911 r. skonfiskowano nr 38 "Społem"; za treść jego pociągnięto mnie do odpowiedzialności sądowej i pozbawiono prawa występowania w charakterze wydawcy i redaktora. Zastąpił mnie w tym znowu dr Radziwiłłowicz. U sędziego śledczego dowiedziałem się, że oskarżają mnie o nawoływanie do rewolucji socjalnej. Powodem było umieszczenie w nr 38 mowy kooperatysty belgijskiego Anseelego przy zakładaniu kamienia węgielnego pod budowę przędzalni spółdzielczej w Gandawie. Mowa ta kończyła się słowami: "Kiedy nasze kapitały utworzą stos złota wysoki jak dzwonnica, wówczas zakupimy fabryki, warsztaty i będziemy mieli prawo powiedzieć do kapitalistów: ustąpcie nam! Ach! gdyby robotnicy zechcieli - w dwadzieścia pięć lat zmienilibyśmy oblicze świata. Zechciejcie!" Powiedziałem sędziemu, że nie upatruję w tym nawoływania do rewolucji, lecz do gromadzenia oszczędności w spółdzielniach w celu zastąpienia kapitalistów. Sam mówiłem nieraz w "Społem" i odczytach o konieczności zmiany ustroju społecznego w drodze ewolucji, nie rewolucji. Po kilku miesiącach otrzymałem zawiadomienie, że sprawę umorzyła izba sądowa i mogę nadal podpisywać "Społem", jako wydawca i redaktor.

Agitację prowadziliśmy głównie za pomocą odczytów, ilustrowanych przeźroczami, pokazującymi rozwój i urządzenia spółdzielni w zachodniej Europie. Odczyty urządzaliśmy tylko tam, gdzie uprzednio dokonana lustracja wykazała dobre prowadzenie miejscowego stowarzyszenia i mieliśmy pewność, że pozyskani dzięki odczytom nowi członkowie nie będą narażeni na straty. Ustało masowe zakładanie spółek bez liczenia się z szansami ich utrzymania; nowe powstawały tylko po gruntownym przygotowaniu ludzi i środków. W miastach, gdzie był nadmiar drobnych spółek, w Łodzi, Pabianicach, Częstochowie, Żyrardowie, przeprowadzano łączenie ich w jedno większe stowarzyszenie z prawidłowo rozmieszczonymi filiami. Mimo że tu i ówdzie sklepy spółdzielcze powstawały pod wpływem innych organizacji: Związku Katolickiego, Stowarzyszenia Robotników Chrześcijańskich, Narodowego Związku Robotniczego, prawicy P. P. S. - przeważały względy gospodarcze; łączenie drobnych stowarzyszeń w większe i w Związku szło dość łatwo. Pierwotne rozdrobnienie stowarzyszeń wynikało częściowo z tego, że wolne były od podatku dochodowego tylko stowarzyszenia, w których kapitał udziałowy nie przekraczał 10 000 rb. Gdy władze skarbowe zgodziły się nie zaliczać do zysku podatkowego dywidendy od zakupów, obawa podatku dochodowego przestała hamować tworzenie większych stowarzyszeń.


W czasie lustracji szczególną uwagę zwracaliśmy na to, żeby w zarządzie przeprowadzono należyty podział pracy i aby wszyscy członkowie spełniali włożone na nich obowiązki. Początkowo w wielu stowarzyszeniach wybierano do zarządu ludzi, znanych ze swego stanowiska społecznego albo działalności na innym polu, ale nie mających dość czasu na rzetelne wypełnienie nowych obowiązków. Tacy ludzie, po rozdzieleniu się tytułami prezesa, skarbnika, sekretarza, najczęściej składali całą pracę na jednego, głównie sklepowego. Dlatego w protokółach lustracyjnych i w przedmowach do podręczników podkreślaliśmy, że "w stowarzyszeniach spożywczych, instytucjach demokratycznych, ludowych, nie ma miejsca ani dla malowanych, ani dla niemych członków zarządu; miejsce w nim należy tylko prawdziwym oraczom i siewcom". Jeżeli upomnienia osobiste nie skutkowały, to na ogólnym zebraniu członków stawialiśmy wniosek wybrania do zarządu nowych ludzi, bardziej chętnych i zdolnych do wspólnej pracy. Kiedy w Paryżu ujawniono olbrzymie sprzeniewierzenia w towarzystwie budowy Kanału Panamskiego, prasa rosyjska zaczęła powtarzać starą gadkę o zgniłym Zachodzie i zdrowym Wschodzie. Satyryczna "Mucha" warszawska zrobiła uwagę, że u nas ludzie są, tylko kanału nie ma. W urzędach, gminach, na kolejach, w handlu szerzyło się wschodnie łapownictwo. Żywiono nadzieję, że nas ta zaraza nie dotknie. W rzeczywistości łapownictwo zaczęło żerować i na spółdzielniach. Zaraz postawiliśmy mu tamę wymagając, żeby wszystkie wydatki stowarzyszenia były poparte pokwitowaniem imiennym odbiorcy, w przeciwnym razie skarbnik musi z własnej kieszeni pokryć bezimienne zapisy w księdze kasowej, ukrywające różne łapówki. Tak samo w stosunku do dostawców, przekupujących pracowników, zastosowaliśmy rygor, że firma, dająca potajemne prowizje, nie może być dostawcą stowarzyszeń i Związku. Walka z łapownictwem i przekupstwem była jednym z pierwszych etapów wprowadzania uczciwości i porządku w handlu. W celu wyjaśnienia wpływu stowarzyszeń na otaczający je handel prywatny, w rozesłanym w 1914 r. kwestionariuszu było pytanie, czy od czasu otwarcia sklepu stowarzyszenia upadł lub powstał na miejscu jaki sklep prywatny. Z odpowiedzi, otrzymanych od 356 stowarzyszeń, okazało się, że w sąsiedztwie ich upadło 266 sklepów żydowskich i 81 chrześcijańskich, razem 347; powstało nowych 28 żydowskich i 256 chrześcijańskich, razem 284. Tak więc w sferze bezpośrednich wpływów stowarzyszeń zmniejszała się ilość drobnych sklepów, głównie żydowskich. Liczby te były również najlepszą odpowiedzią na zarzuty pewnego odłamu prasy, jakoby stowarzyszenia uniemożliwiały powstawanie polskich sklepów prywatnych. Rzeczywistość mówiła co innego: w sferze wpływów 356 stowarzyszeń powstało 256, a upadło 81 sklepów polskich. Nieraz nowe sklepy zakładali byli pracownicy i członkowie stowarzyszenia, którzy przypatrzyszy się działalności sklepu spółdzielczego próbowali szczęścia w handlu na własną rękę, a nawet domagali się, żeby Związek zaopatrywał ich w towary. Radziliśmy im założyć własną hurtownię, bo nasza służy tylko dobru publicznemu.

Apolityczność

W 1912 r. Związek przeszedł pierwszą ogniową próbę neutralności. Od samego początku trzymaliśmy się wskazówek pionierów kooperacji w Anglii: 1) nie pytać zgłaszających się na członków o ich poglądy polityczne i religijne, 2) nie dopuszczać w uchwałach i działalności stowarzyszeń i Związku niczego, co mogłoby być uważane za forytowanie jakiejkolwiek partii. To samo zalecał patron spółek w Wielkopolsce, ks. Wawrzyniak na, kursach społecznych 1907 r. w Warszawie i kiedy byłem u niego w Mogilnie, prosząc o wskazówki. "Bacznie wystrzegać się należy - mówił - mieszania do spraw związkowych wszelkich spraw innych. Stoimy wyłącznie na podstawie ekonomicznej. W tej pracy spotykamy się wszyscy bez różnicy i bez względu na zapatrywania religijne i polityczne". Trzymanie się tych zasad szczególnie ważne było nie tylko ze względu na ówczesne warunki polityczne, lecz i ze względu na skłonność Polaków do kłótni i rozłamów. Stojąc na gruncie ściśle ekonomicznym, zmniejszaliśmy pole starć z innych powodów. Poglądy swoje w innych sprawach mógł każdy wypowiadać osobiście poza stowarzyszeniem i Związkiem. W tym czasie tygodnik "Zaranie", wydawany przez Maksymiliana Malinowskiego, propagował zakładanie kółek rolniczych z wykluczeniem ziemian i duchowieństwa. Przeciw temu wystąpiło pięciu biskupów z listem pasterskim, ogłoszonym z ambon. W obronie "Zarania" stanęła "Prawda", redagowana przez Wincentego Rzymowskiego, i ogłosiła protest przeciwko zarządzeniu biskupów oraz listę kilkuset osób, które przyłączyły się do protestu. Wśród podpisanych były nazwiska 5 pracowników Związku; przy nazwisku Mielczarskiego wbrew jego woli jakaś złośliwa ręka dopisała: "dyrektor Związku Stowarzyszeń Spożywczych w Królestwie Polskim". Przy innych nazwiskach nie wymieniano stanowiska podpisujących. Widocznym było, że ktoś chciał wnieść niezgodę w nasze szeregi i wciągnąć Związek do walki wbrew jego podstawowym założeniom. Wkrótce potem nadszedł do dyrekcji Związku list ks. biskupa Łosińskiego, żądający wyjaśnienia stosunku Związku do Kościoła i usunięcia pracowników, podpisanych na proteście. Odpowiedziałem, że Związek nie może składać żadnych oświadczeń w sprawach, nie związanych bezpośrednio z jego działalnością, że podpisani na proteście nie występowali w imieniu Związku i nie mogę ich pociągać do odpowiedzialności za poglądy wyrażone poza Związkiem. Rada Nadzorcza Związku, po stwierdzeniu na podstawie dokumentów, że podpisy pracowników były złożone bez żadnego tytułu, uznała również wystąpienie ich za sprawę czysto osobistą, nie wchodzącą w zakres kompetencji Rady. Odpowiedź moja i orzeczenie Rady, zakomunikowane stowarzyszeniom, nie zadowolniły biskupa Łosińskiego, natomiast wywołały napaści prasy postępowej na mnie i Radę Nadzorczą, jakobyśmy naruszyli zasadę neutralności przez tłumaczenie się przed biskupem. Dostaliśmy się teraz w dwa ognie: Z jednej strony "Polak Katolik", redagowany przez ks. Kłopotowskiego, atakował Związek, jako "zespół przeciwreligijny", żądał zmiany dyrektorów Związku i oddania pisma "Społem" w inne ręce. Z drugiej strony "Prawda" i "Myśl Niepodległa", redagowana przez Niemojewskiego, dolewały oliwy do ognia nawołując stowarzyszenia do protestów. Zastanawialiśmy się, co wobec tego naporu z dwóch stron robić. Rada była jedna: pracować dalej wytrwale i cierpliwie milczeć. Burza musi przejść. Związek i poczucie solidarności w stowarzyszeniach były dostatecznie silne, mogły napór wytrzymać. Ograniczyłem się do powtórzenia w "Społem" artykułu sprzed 6 lat "Nasza neutralność". Prasa znalazła lepszą strawę w wyborach do trzeciej Dumy. W Warszawie walczyły dwa obozy: narodowa demokracja (kandydat Dmowski) i postępowa (kandydat Kucharzewski), zwyciężył przysłowiowy trzeci, popierany przez Żydów Jagiełło. Powyborcze refleksje osłabiły gwałtowność ataków na Związek.


Własna siedziba

Szybki rozwój operacji hurtowni kazał zająć się budową domu dla niej. Lokal na Smolnej, nawet po donajęciu kilku pokoi w sąsiednim domu, nie wystarczał. W styczniu 1913 r. nabyliśmy plac na Mokotowie, 19 kwietnia zaczęto kopać fundamenty, 20 października odbyło się poświęcenie i otwarcie własnego domu. Za szybkie wykończenie dziękowałem staremu towarzyszowi w akcji nielegalnej Stanisławowi Pękosławskiemu, który złożył najkorzystniejszą ofertę i wykonał budowę tak solidnie, że dotąd nie wymaga żadnych poprawek. Nad oficyną mieszczącą składy umocowaliśmy w cemencie nasze hasło: Społem! Policja żądała usunięcia tego napisu albo podania nad nim rosyjskiego, ale nadaremnie. Koszt całej nieruchomości, łącznie z placem i wybrukowaniem ulicy, wyniósł 105000 rb. Mogliśmy ponieść ten wydatek bez uszczerbku dla operacji handlowych tylko dzięki temu, że Bank Towarzystw Spółdzielczych udzielił kredytu Związkowi. Nowej ulicy nadaliśmy nazwę Mickiewicza (obecnie ulica Grażyny). W dniu otwarcia domu należało do Związku 274 stowarzyszeń z 40000 członków; mieliśmy 52000 rb. kapitału udziałowego i 18000 rb. zapasowego: obrót składu w porównaniu z poprzednim rokiem wzrósł o 52%. Liczby te świadczyły, że idziemy raźno naprzód. Ale daleko radośniejszym było stwierdzenie faktu, żeśmy wytrzymali burzę i dowiedli, że Polacy jednak mogą i umieją iść razem. Po raz pierwszy w uroczystości naszej wzięli udział przedstawiciele spółek z Wielkopolski: Rącia i Tomaszewski. Cieszyłby się Prus, gdyby dożył tej chwili. W uznaniu ważności naszej pracy Eugenia Kierbedziowa, wdowa po twórcy pierwszego mostu żelaznego w Warszawie, ofiarowała Związkowi 50000 rb. na budowę szkoły z internatem dla kształcenia pracowników. Odpowiedni plac nabyliśmy w Ołtarzewie, budynek szkolny wykończono całkowicie w lipcu 1914 r., na jesieni miał się rozpocząć pierwszy kurs dwumiesięczny dla zarządzających stowarzyszeń. Na przeszkodzie stanęła wojna, budynek szkolny zamieniono na punkt opatrunkowy dla rannych pod Warszawą.

Związki przyjaciół

W wolnych od zajęć chwilach chodziłem na pogawędkę do Abramowskiego. Mieszkał obok, na Smolnej przy laboratorium psychologicznym, którego był założycielem i kierownikiem. Dzielił się ze mną wynikami swych badań i namawiał do nowych poczynań. Nie zadowalał go rozwój spółdzielni i Związku, obawiał się, że ruch zasklepi się w potrzebach materialnych. Życie stowarzyszeniowe - mówił - osiągnie największą siłę, jeżeli wynikać będzie nie ze względów utylitarnych, lecz z potrzeb moralnych. Chciał, żebym zajął się propagandą nowego typu zrzeszeń, uczących przyjaźni. Umieściłem w "Społem" 1912 r. dwa jego artykuły w tej sprawie. Streszczam je tutaj w kilku zdaniach: Upadek moralności, znikczemnienie serc i umysłów, zanik szlachetności i rycerskości wynika z tego, że w ciągu całego życia ludziom szczepiony jest egoizm. Niszczy on i religię, bo dla odnalezienia Boga w sobie trzeba umieć kochać bliźnich. Hodowli egoizmu trzeba przeciwstawić życiową szkołę przyjaźni, takie ogniska, które by w ludziach rozwijały przyjaźń, uczyły jej praktycznie. Obok spółdzielni, w których z konieczności główną rolę gra ekonomiczny interes, powinny być zakładane związki przyjaźni, obejmujące małe grupy znających się osobiście ludzi i mające na celu wzajemną pomoc, materialną i moralną, we wszystkich wypadkach życia, gdzie pomoc staje się potrzebną, oraz zażegnywanie wszelkich sporów, mogących wyniknąć pomiędzy członkami. Myśl Abramowskiego, skonkretyzowana w projekcie statutu Związków' Przyjaźni, ogłoszonym w nr 7 "Społem", nie znalazła wielu zwolenników. Tu i ówdzie powstało kółko przyjaciół albo składkowa pomoc pieniężna w razie nieszczęścia w rodzinie członka stowarzyszenia. Bardziej trwałym wynikiem było tworzenie wydziałów społeczno-wychowawczych, ale ograniczały się one do propagandy na rzecz stowarzyszenia: przysporzenia mu członków i zwiększenia obrotów. W rzeczywistości spółdzielczość u nas, jak zresztą w innych krajach, nie doszła jeszcze do bardziej głębokiego pojmowania jej zadań etycznych. Poza nielicznym zastępem przodowników, entuzjastów, olbrzymia większość członków widziała w spółdzielniach przede wszystkim dobry interes. Bezinteresowna praca przodowników udoskonaliła gospodarkę tak, że spółdzielnie mogły dawać dość pokaźne oszczędności - to decydowało o rozwoju ruchu.

Zakupy hurtowe

Zabiegając o zwiększenie oszczędności ludowych, napotkaliśmy na swej drodze zmowy żydowskich hurtowników. Syndykat solny "Kriga" nie zgadzał się wykonywać zamówień bez pośrednictwa małomiasteczkowych komisjonerów, którzy pobierali za to 5 do 6 procent. Mielczarski chciał sprowadzać sól z Wieliczki i Inowrocławia, ale obliczenia wykazały, że przy wysokim cle rosyjskim ceny nasze byłyby wyższe niż "Krigi". Na szczęście znalazł na południu Rosji małą kopalnię soli, której właściciel Polak zgodził się sprzedać swoją produkcję Związkowi z pominięciem syndykatu. W ten sposób sprowadziliśmy w 1913 r. 250 wagonów soli, wolnych od podatku na rzecz Żydów. Syndykat rosyjskich fabryk tytoniu oddał hurtową sprzedaż swoich wyrobów w Kongresówce kilku firmom żydowskim; poza nimi sprzedawał tylko w wyjątkowych wypadkach i to po wyższych cenach. Wobec tego wezwaliśmy stowarzyszenia do skasowania w swoich sklepach sprzedaży wyrobów tych fabryk i zastąpienia ich wyrobami krajowych fabryk "Noblesse" i "Union", z którymi Związek zawarł umowę. Akcja ta rozwijała się bardzo wolno, ponieważ operujący na prowincji hurtownicy reklamowali wyroby syndykatu, rozdając bezpłatnie na jarmarkach specjalnie przygotowane próbki tytoniu i papierosów, których poza nimi nie można było dostać. Przywiązanie konsumentów do rozpowszechnionych w ten sposób etykietek ogromnie utrudniało scentralizowanie zakupów stowarzyszeń. Bardzo pomyślnie rozwijał się zapoczątkowany w 1911 r. import śledzi wprost ze Szkocji. W pierwszym roku Związek sprowadził 7 wagonów śledzi, w drugim 13, w trzecim 24. Zachęciło to do podjęcia importu towarów kolonialnych i suszonych owoców południowych z pominięciem firm niemieckich i żydowskich. W tym celu ja jeździłem do Odessy i Besarabii dla zakupu produktów tureckich i wołoskich, zaś Mielczarski do Włoch i Francji dla zakupu korzeni, ryżu, migdałów, oliwy i innych. Dla towarów, pochodzących z południowej Azji, wynalazł jakiś dom handlowy w Szwajcarii. Wielka była radość w naszym domu na Mokotowie, gdy w 1914 r. nadszedł pierwszy transport pieprzu i cynamonu, nabytych bez pośrednictwa Hamburga, który dotąd był jedynym dostawcą tych produktów dla Kongresówki. W sierpniu spodziewaliśmy się otrzymać w ten sam sposób pierwszy transport ryżu; część jego kazał Mielczarski wysłać na Śląsk drogą wodną Odry, żeby przewóz dla oddziału Związku w Dąbrowie Górniczej wypadł taniej. Dwa wagony ryżu były już w Mysłowicach, ale zabrały go wojska niemieckie, wkraczające w tym czasie do Kongresówki.

Drugie sprawozdanie Związku, przedstawione na zjeździe w czerwcu 1914 r., wykazało dwa miliony rubli obrotu towarowego i 34 366 rb. czystego zysku. Kapitał udziałowy Związku wzrósł do 79000 rb., zapasowy do 29 000 rb. Dzięki własnej hurtowni stowarzyszenia osiągały większe oszczędności, co wyrażało się we wzroście stopy procentowej czystego zysku: w 1911 r. wynosiła 3,4%, w 1912 r. 3,6%, w 1913 r. 3,9%. Dochodziliśmy już do 8 groszy oszczędności na rublu zakupów, a na zjeździe 1910 r. wytknęliśmy, jako cel, doprowadzenie do 10 groszy. Mielczarski zdawał sprawozdanie z działalności handlowej, ja - z lustracyjnej. Obydwaj mogliśmy stwierdzić, że gospodarka Związku i stowarzyszeń stale postępuje naprzód we wszystkich kierunkach. Jedyną troską było wzmocnienie finansowych podstaw. Związek miał 108000 rb własnych kapitałów, a winien był Bankowi Towarzystw 118 000 rb. Stowarzyszenia związkowe miały milion rubli własnych kapitałów, a winne były 1170000 rb. Bez zwiększenia własnych kapitałów niemożliwe było dalsze rozszerzanie operacji Związku i stowarzyszeń. Sprawa ta stała się głównym przedmiotem obrad. Zjazd zobowiązał stowarzyszenia wpłacić drugą ratę na udział w Związku po rublu od członka, a dla zwiększenia kapitału udziałowego w stowarzyszeniach zalecił przeprowadzić na ogólnych zebraniach uchwałę, że dywidendy od zakupów i procentu od udziałów nie wypłaca się członkom dopóty, dopóki na rachunku członka nie z bierze się 25-30 rubli. W tym czasie przeciętny udział członka w stowarzyszeniu wynosił 17 rb. Nagromadzenie oszczędności członków w postaci udziałów dotąd ma pierwszorzędne znaczenie dla zapewnienia samodzielności i ciągłości rozwoju ruchu. Członkowie muszą dostarczać swoim spółdzielniom coraz więcej kapitału, inaczej wszystkie zamierzenia na przyszłość pozostaną czczą gadaniną. Nr 14 i 15 "Społem", wypełnione sprawozdaniem z obrad zjazdu, były ostatnimi w 1914 r.

WOJNA W KRÓLESTWIE POLSKIM

Komitet Obywatelski miasta Warszawy

W dniu ogłoszenia mobilizacji prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, Włodzimierz Czetwertyński, zaprosił do siebie przedstawicieli organizacji społecznych na naradę w sprawie obmyślenia środków, zapobiegających brakowi żywności w mieście. W naradzie tej brałem udział, jako przedstawiciel Towarzystwa Kooperatystów. Obrady zakończyły się utworzeniem Komitetu Obywatelskiego m. Warszawy w składzie 30 osób. Pracę Komitetu podzielono na sekcje; mnie powierzono zorganizowanie sekcji żywnościowej, która miała zabezpieczyć prawidłowy rozdział podstawowych artykułów: mąki, kaszy, ziemniaków, słoniny, soli, drzewa i węgla; dwa ostatnie przydzielono potem osobnej sekcji opałowej. Mogłem w całości zająć się organizacją sekcji żywnościowej, ponieważ działalność Związku bardzo skurczyła się wskutek przerwania stosunków ze stowarzyszeniami w południowej części Kongresówki, zajętej przez wojska austriackie i niemieckie. Z tego powodu musiałem przerwać wydawanie "Społem", zwłaszcza że w Warszawie wystąpił głód papierowy, dzienniki, zmniejszyły swoją objętość,' miesięczniki przestały wychodzić. Na czas mobilizacji przerwano na kolejach ruch pasażerski i towarowy, zaczęła się spekulacja, wyrażająca się w gwałtownym skupywaniu produktów i ukrywaniu ich zapasów. Niektórych artykułów, jak np. soli, od razu zabrakło w sklepach.

4 sierpnia wyszedł rozkaz zniszczenia zapasów spirytusu i wódek. Skorzystałem z tego, żeby uzyskać od prezesa warszawskiego oddziału Banku Państwa, Tiesenhausena, natychmiastowe oddanie naszej sekcji żywnościowej wszystkich sklepów monopolowych i budynków b. Banku Polskiego przy ulicy Nowogrodzkiej na skład potrzebnych produktów. W ten sposób mogłem od razu uruchomić 68 sklepów we wszystkich dzielnicach miasta. Dla zapobieżenia wykupowaniu produktów sprzedawaliśmy je w paczkach funtowych; kupujący mógł nabyć tylko jedną paczkę danego produktu, a oczekujący w ogonku sami gor- liwie pilnowali, żeby kto nie stawał w ogonku po raz drugi. "W celu ułatwienia szybkiej sprzedaży w sklepach i kontroli, paczkowanie produktów odbywało się w składzie na Nowogrodzkiej. Pierwszy zapas soli otrzymałem przejmując rządowy skład soli kamiennej w bryłach. Mielenie jej odbywało się na Nowo-grodzkiej w sposób prymitywny za pomocą śrutowników, wypożyczonych przez warszawski syndykat rolniczy. Dyrektor syndykatu, Zygm. Chrzanowski oraz Mielczarski ułatwili nabycie innych produktów, tak że 7 sierpnia można było rozpocząć detaliczną sprzedaż przy pomocy pracownic dawnych sklepów monopolowych. Otwarcie sklepów sekcji od razu powstrzymało spekulacyjną zwyżkę cen, ogonki w śródmieściu znikły, ale w dzielnicach robotniczych popyt na nasze paczki był wciąż wielki, często dwa razy na dzień trzeba było dowozić je do sklepów. W ten sposób w ciągu pierwszych trzech miesięcy sekcja sprzedała przeszło 600 wagonów produktów.

Centralny Komitet Obywatelski

We wrześniu zaproszono mnie' na członka Centralnego Komitetu Obywatelskiego, który powstał z inicjatywy Centralnego Towarzystwa Rolniczego dla kierowania działalnością prowincjonalnych komitetów, wyjednywania dla nich zasiłków pieniężnych, rejestrowania strat wojennych, organizowania pomocy żywnościowej i sanitarnej. Prezesem był Seweryn Czetwertyński, wiceprezesem i głównym kierownikiem wszystkich prac Komitetu Władysław Grabski. Z rozszerzaniem się terenu działań wojennych coraz więcej przybywało wygnańców, zmuszonych opuścić swoje siedziby. Centralny Komitet musiał zająć się organizacją oddziałów, których zadaniem było niesienie bezpośredniej pomocy wygnańcom. Trudno było pogodzić zajęcia w dwóch komitetach, dlatego w listopadzie złożyłem mandat kierownika sekcji żywnościowej Komitetu m. Warszawy. Zastąpił mnie tutaj Mielczarski. (...)

Jako członek Centralnego Komitetu Obywatelskiego opiekowałem się żywnościowymi i sanitarnymi oddziałami Komitetu, niosącymi pomoc wygnańcom, tam gdzie lokalne komitety nie mogły podołać temu zadaniu. W tym czasie było czynnych 280 komitetów miejskich, powiatowych i gminnych. Serce radowało się na widok energii i ofiarności ich członków, nie poddających się żadnemu pesymizmowi mimo coraz cięższych warunków pracy. Przypominały się słowa poety: "w ciągłej przykładu i słowa postaci rozdawali siebie samych swej braci i mnożyli się przez czyny żyjące". Jeździłem wzdłuż całego frontu od Tomaszowa Lubelskiego do Sejn, a nigdzie nie brakło ludzi do służby społecznej. Jako naród o głębokiej kulturze chrześcijańskiej, o ileż wyżsi byliśmy duchowo od narodu rosyjskiego, wśród którego znaleźliśmy się w kilka miesięcy potem. Ostatni raz przed zajęciem Warszawy przez Niemców byłem w Sejnach z powodu srożącej się w tamtych stronach epidemii tyfusu plamistego. Dowoziłem z Grodna samochodem ciężarowym środki dezynfekcyjne i wapno dla naszego oddziału sanitarnego. Miejscowy doktor, Stanisław Urban, prawdziwy samarytanin, poległ w walce z tą straszną epidemią. Przewodniczący komitetu obywatelskiego, ks. kanonik Jałbrzykowski zaznajomił mnie z generałem rosyjskim, kwaterującym w Sejnach, Niemcem z pochodzenia. Od niego zależała swoboda naszych ruchów w tym okręgu; okopy były niedaleko. Z rozmowy z generałem wyniosłem wrażenie, że obojętne mu są losy wojny; bardziej interesował się wintem. Zaprosił mnie do gry, ale była bardzo nieprzyjemna, gdyż beształ swego partnera, adiutanta, za każde wyjście nie po jego myśli. Wymówiłem się od dalszej gry pod pretekstem rychłego wyjazdu. Szosa była rozbita pociskami armatnimi, ale nikt jej nie reparował. Pod Grodnem na gwałt budowano nowy fort z betonu. To samo widziałem między Jabłonną i Modlinem, potem pod Brześciem n. Bugiem... Budowanie fortów w ostatniej chwili świadczyło o zupełnym nieprzygotowaniu Rosji do wojny z Niemcami; myślano o wojnie tylko z Austrią.

W DRODZE Z WYGNAŃCAMI

Centralny Komitet Obywatelski Królestwa Polskiego w Rosji

Pomoc uchodźcom

Po klęsce pod Gorlicami zaczął się odwrót armii rosyjskiej na całym froncie. Zastosowano przy tym taktykę z czasów wojny z Napoleonem: zostawiania za sobą pustkowia, niszczenia wszystkiego, co mogłoby pomagać armii nieprzyjacielskiej w posuwaniu się naprzód. Na skutek starań Centralnego Komitetu Obywatelskiego naczelne dowództwo zgodziło się wstrzymać przymusową ewakuację ludności, ale żadne rozporządzenia nie mogły już pomóc. Wojska rosyjskie, zachowujące się dotąd bardzo poprawnie, nabrały teraz niszczycielskiego pędu: palono po drodze wsie i zboże na pniu, wyrzuconą z siedzib ludność pędzono przed sobą. W ten sposób na traktach, prowadzących do Rosji, znalazły się setki tysięcy Polaków. Groziło niebezpieczeństwo, że władze cywilne skierują ich na daleki wschód dla osiedlenia na bezludnych obszarach za Wołgą. Centralny Komitet postanowił zapobiec temu niebezpieczeństwu i polecił Czetwertyńskiemu, Grabskiemu i mnie zorganizować opiekę nad wygnańcami w Rosji i nie dopuścić do wywiezienia ich na daleki wschód razem z Rusinami i Białorusinami. Grabski, jako główny pełnomocnik Komitetu, pojechał do Piotrogrodu wystarać się o potrzebne fundusze i zwerbować instruktorów dla organizowania naszych wygnańców, tak żeby utrzymać ich w naturalnych skupieniach według miejsca pochodzenia. Mnie oddano pod opiekę lotne oddziały sanitarne i żywnościowe, które szły razem z wygnańcami okazując im doraźną pomoc. Moim obowiązkiem było zaopatrywać oddziały w produkty i pieniądze, które otrzymałem w Warszawie w przeddzień wkroczenia do niej patroli niemieckich. Obrałem sobie za pierwszą kwaterę Siedlce, ponieważ stąd mogłem dojeżdżać samochodem do traktu Ostrów-Zambrów, na którym pracował jeden oddział żywnościowy, a z drugiej strony do oddziałów, które szły traktami prowadzącymi do Brześcia n. Bugiem. Każdy oddział miał samochód ciężarowy, kuchnię polową i kotły dla przyrządzania gorącej strawy dla tych wygnańców, którzy nie zdążyli zabrać ze sobą żadnych zapasów na drogę. W Siedlcach w zakupie kaszy, soli, słoniny pomógł mi miejscowy syndykat rolniczy. Zaledwie kilka dni mogłem tutaj kwaterować. Po powrocie z ostatniego wyjazdu do Ostrowa zbudził mnie rano szofer wiadomością, że lada chwila mogą nadejść niemieckie patrole. W nocy przeleciał nad miastem samolot niemiecki zrzucając kilka bomb. Ostatnie oddziały rosyjskie wyszły, po ulicach kręcili się jeszcze nieliczni Kozacy, ale nie rabowali. Miasto wyglądało jak wymarłe, choć ludności nie ewakuowano. Wszyscy się pochowali, wszędzie okiennice i drzwi były szczelnie zamknięte. Uprzednio umówiłem się z zarządem syndykatu rolniczego, że wszystko to, czego nie zdążę zabrać, zostaje do dyspozycji miejscowego komitetu obywatelskiego. Mogłem więc bez zwłoki wyjechać w stronę Brześcia, gdzie miałem spotkać się z naszymi oddziałami.

Bieżeńcy

W Brześciu, mimo gorączkowego wykańczania nowych fortów, nie zanosiło się na obronę twierdzy. Wojsko rosyjskie cofało się dalej, podobno zabrakło amunicji. Wygnańcom nie pozwolono przechodzić przez miasto i okólnymi drogami skierowywano do Kobrynia. Udałem się do Włodawy. Dzikie zarządzenia lubelskiego gubernatora Sterligowa sprawiły, że tędy napływała największa fala wygnańców., Nasze komitety i księża katoliccy robili, co mogli, żeby klęskę przymusowej ewakuacji zmniejszyć do minimum. Większość ludności polskiej uniknęła męki pobytu w Rosji, schodząc z traktów do lasów, gdzie ukrywała się do czasu przejścia wojsk i wracała do swoich siedzib. Natomiast ludność prawosławna z Chełmszczyzny pod wodzą popów całą masą śpieszyła na wschód tworząc miejscami zatory nie do przebycia. Przy przeprawie przez Bug we Włodawie panowało istne piekło; ludzie zamieniali się w zwierzęta, nie znające miłosierdzia. Doktor, prowadzący nasz oddział sanitarny, upewniał mnie, że taki ścisk ludności na szosie, otoczonej mokradłami, musi doprowadzić do zjawienia się zarazy, wobec której będziemy bezsilni. Wzdłuż szosy nie było studzien, a te, które zaczęto kopać dla wojska, zasypywano. Nasze przestrogi, żeby nie pić wody z przydrożnych rowów bez przegotowania, nie znajdowały posłuchu wśród Rusinów. Nie było czasu na rozpalanie ognisk; wszyscy spieszyli się, żeby najprędzej wydostać się z tego piekła.

W Kobryniu pracował nasz oddział żywnościowy. Zjawił się też oddział "Siewieropomoszczi" Zubczaninowa, który zaopiekował się ludnością prawosławną. Wygnańcy z Mazowsza łomżyńskiego szli traktami, schodzącymi się w Prużanach. Tutaj w połowie sierpnia był Grabski, aby wskazać dalsze sposoby niesienia pomocy wygnańcom. Z jego inicjatywy powstała komisja, złożona z wygnańców ziemian pod przewodnictwem Józefa Dangla. Otrzymane od Grabskiego fundusze komisja użyła na dawanie doraźnych zapomóg pieniężnych i urządzenie stacji obrokowych w Prużanach, Różanach, Słonimiu oraz stacji żywnościowej w Słonimiu, udzielającej gorącej strawy wygnańcom. Kiedy od spotkanego na szosie prużańskiej Seweryna Czetwertyńskiego dowiedziałem się o pobycie Grabskiego i komisji, pomagającej wygnańcom na tym trakcie, nadal opiekowałem się tylko szlakiem Bereza Kartuska-Siniawka-Słuck. Po upadku Brześcia tym szlakiem posuwała się największa fala wygnańców, zasilana napływem masy Białorusinów. Dziwiło mnie zachowanie się duchowieństwa prawosławnego. Zamiast powstrzymywać ludzi, pierwsze opuszczało swoje siedziby, pociągając za sobą parafian. Szosę na całej szerokości zajął nieprzerwany sznur wozów tak naładowanych, że nawet dzieci musiały iść piechotą. Złe odżywianie się i brak czystej wody spowodowały, że za Kossowem dotknęła nas nowa klęska - epidemia cholery. Pierwsze ofiary jej wywołały taki popłoch na szosie, że ludzie, jak oszalali, rzucili się do ucieczki, tratując jedni drugich. Porzucone ze zmarłymi wozy bez koni zagradzały drogę następnym, potworzyły się zatory, hamujące ruch wozów całymi godzinami. Najwięcej ofiar było wśród Rusinów i Białorusinów, nie przestrzegających czystości w jedzeniu i piciu wody. Polscy włościanie, zgodnie z naszymi wskazówkami, zjeżdżali na bok dalej od szosy, gdzie tylko były suche miejsca, i tam czekali, aż panika minie i przerzedzi się sznur wozów na szosie.

Zaraza najsrożej grasowała tam, gdzie był największy ścisk ludzi. Unikanie go, zaniechanie picia zimnej wody, chronienie żywności od pyłu przydrożnego, płukanie ust, mycie rąk i naczyń przed jedzeniem były jedynymi środkami, chroniącymi od zarazy. Nie jest ona straszna dla ludzi, umiejących zachować czystość. Przekonałem się o tym w naszym oddziale sanitarnym, który pracował w Miłowidach w opuszczonym przez właścicieli domu nad szosą. Wszystkie pokoje, nawet sień były zapełnione chorymi na cholerę, nie było osobnego pomieszczenia dla pracowników, mimo to nikt z nich nie zaraził się. Doktor zalecił mi w drodze przed jedzeniem wycierać ręce i chleb ręcznikiem, zwilżonym w słabym roztworze sublimatu, i zażywać parę razy na dzień salol. Oddział żywnościowy na postojach ogradzaliśmy, tak żeby poza obsługą nikt nie miał dostępu do kotłów, w których przyrządzano gorącą strawę. Zgłaszający się po nią wygnańcy musieli przynosić ze sobą czyste garnki, inaczej zupy do nich nie nalewano. Najbardziej wyrzekali na to Białorusini, ale prędko przekonali się, że mamy na celu ich dobro, bo czystość - to zdrowie.

Białe krzyże wzdłuż drogi mówiły, jak wiele ofiar pochłonęła zaraza. Powoli oswajano się z tą klęską; nie wydawała się już nieprzezwyciężoną, gdy poznano środki zaradcze. Ustał również napływ nowych wygnańców; widocznie wojska rosyjskie zatrzymały się nad rzeką Szczarą. Dłuższy postój urządziliśmy w Siniawce, gdzie napływali wygnańcy z Mazowsza, zepchnięci z szosy, kończącej się w Baranowiczach. W celu skomunikowania się z oddziałem żywnościowym, który szedł tą szosą, pojechałem do Baranowicz bocznym traktem przez Lachowicze. Zastałem oddział przy pracy w lesie pod Baranowiczami. Wygnańców było tutaj znacznie mniej. Większość Białorusinów "Siewieropomoszcz" wyprawiła pociągami, opróżnionymi przez nadsyłane z głębi Rosji pułki zapasowe. Przygnębiający był widok żołnierzy, idących w stronę Słonimia bez broni: mieli ją otrzymać dopiero na froncie po zabitych i rannych. Stałem na szosie przy zepsutym samochodzie czekając na konie, które miały dociągnąć nas do stacji towarowej w Baranowiczach. Widocznie i tutaj grasowała cholera: przy opuszczonych barakach leżał martwy Białorusin, którego omijano z daleka. Pozwolono mi załadować zepsuty samochód na platformę, którą doczepiono do pociągu ewakuacyjnego, odchodzącego do Mińska. Wlókł się kilkanaście godzin, ponieważ przed nami szły pociągi z obsługą sanitarną, zabierające po drodze skupionych na stacjach wygnańców, nazywanych tutaj "bieżeńcami".

Organizacja

W Mińsku zastałem Czetwertyńskiego, Władysława Glinkę, Mariana Lutosławskiego, Adolfa Swidę i kilkunastu instruktorów, przysłanych przez Grabskiego. Zgodnie z jego planem wyznaczyliśmy na wszystkich drogach, prowadzących na wschód, punkty, w których należy umieścić instruktorów. Obowiązkiem instruktora było stać na drodze i przechodzących przez ten punkt polskich wygnańców organizować w partie, czyli grupy 30 do 200 osób, pochodzących z tej samej wsi albo okolicy, w celu wzajemnej pomocy w drodze i na miejscu osiedlenia. Wybrany przez partię przewodnik otrzymywał od instruktora opaskę na ramię ze znakiem C. K. O., sto rubli na pierwsze potrzeby partii, książkę dla zapisywania wydatków i członków partii oraz kartę korespondencyjną z adresem Centralnego Komitetu Obywatelskiego dla zawiadomienia, gdzie partia zatrzymała się na stałe. Do pomocy przewodnikowi wyznaczała partia dwóch członków, nazywanych ławnikami. Według instrukcji, przygotowanej przez Grabskiego, przewodnik obowiązany był "dbać o całą partię, jak ojciec o rodzinę, wyznaczać drogę i postoje, dowiadywać się, gdzie można dostać pożywienie, starać się o zarobki dla członków swej partii tak, żeby pracowali w jednym miejscu lub w pobliżu siebie. O zarobek i zapłatę umawiać się powinien przewodnik w imieniu partii". Złączenie w partii ludzi, związanych wspólnym pochodzeniem i dobrze znających się, uczyniło ją ośrodkiem ich życia na wygnaniu, chroniącym od rozproszenia w obcym środowisku i jego zgubnych wpływów. Dzięki takiej organizacji Centralny Komitet mógł roztoczyć skuteczną opiekę nad polskimi wygnańcami na całym obszarze Rosji w zakresie ich materialnych i moralnych potrzeb. Instruktorzy zdawali sprawozdanie ze swych czynności okręgowym pełnomocnikom i przez nich otrzymywali wskazówki i pieniądze dla dalszej pomocy.

W październiku zorganizowali 280 partii, obejmujących 25000 wygnańców, w następnym miesiącu 1880 partii z 110000 wygnańców. Pierwszym pełnomocnikiem C. K. O. na okręg miński był Adolf Swida, na okręg bobrujski - Józef Dangel, który przeniósł się tam po ewakuacji Słonimia w pierwszych dniach września. Po naradzie w Mińsku wróciłem samochodem na szosę, prowadzącą z Siniawki do Słucka i Bobrujska. W Słucku był przede mną Jan Glinka, członek komisji utworzonej w Prużanach, i zorganizował stację obrokową, zaopatrującą wygnańców w owies i siano dla koni. Gdy główna fala naszych wygnańców przeszła Słuck, udałem się w stronę Bobrujska. Przyjechałem tutaj w końcu września. W Bobrujsku zastałem przy pracy wszystkich członków komisji prużańskiej z Danglem na czele. Prawie równocześnie ze mną przyjechał instruktor Edward Rettinger, organizujący wygnańców w partie. Daliśmy mu do pomocy kilku młodych ludzi, żeby przyspieszyć tę pracę. Groziło niebezpieczeństwo wsadzenia naszych wygnańców do pociągów, odchodzących na daleki wschód. Namawiali do tego ajenci rosyjskiego urzędu przesiedleńczego i "Siewieropomoszcz", skupująca od wygnańców konie i wozy. Namowom tym ulegli Rusini i Białorusini, nie mający własnych organizacji opiekuńczych. Z naszych wygnańców nieliczne rodziny uległy panice i zgodziły się siadać do pociągów, które miały ich zawieźć nie wiadomo dokąd. Olbrzymia większość, wiedziona zdrowym instynktem, nie chciała wyzbyć się wozów i koni, zabezpieczających możność zarobkowania na wygnaniu i powrót do ojczyzny. Zgodnie z naszymi wskazówkami włościanie szli dalej szosą z Bobrujska do Rohaczewa i Dowska. Na tę drogę skierowaliśmy wszystkie oddziały sanitarne i żywnościowe, które w tym czasie nadciągały do Bobrujska. Oddałem je pod zarząd komisji razem z funduszami, pozostałymi z otrzymanych w Warszawie.


CKO w Piotrogrodzie

Ogólne zebranie C. K. O. wyznaczył Grabski na 1 października w Piotrogrodzie. Pojechałem na nie z Bobrujska z Danglem. Oprócz 8 członków z Warszawy (Czetwertyński, Grabski, Juriewicz, Leśniowski, Lutosławski, Rutkowski, ja i Załęski) w skład C. K. O. weszli prezesi lubelskiego i suwalskiego komitetu (Zdziechowski i Gallera), pełnomocnicy rejonowi (Dangel, Górski, Gutowski, Jasiukowicz, Swida), dawni reprezentanci C. K. O. i Komitetu Obywatelskiego miasta Warszawy na Rosję (Glezmer, Kronenberg, Lednicki, Nowodworski, Żukowski), posłowie polscy do Dumy i Rady państwa oraz kilka zaproszonych osób. Ogólne zebranie zajmowało się sprawą stosunku C. K. O. do władz rządowych, ustaleniem zasad organizacji i form pomocy dla wygnańców oraz wyborem organów wykonawczych.

Głównym kierownikiem i przedstawicielem C. K. O. na wewnątrz i zewnątrz był Grabski. Pod jego przewodnictwem sprawy bieżące prowadził zarząd główny, złożony z osób, wybranych przez ogólne zebranie, i pełnomocników rejonowych. Oprócz biura Zarządu w Piotrogrodzie czynne były dwa wydziały: 1) oświaty i opieki nad dziećmi, 2) stosunków z krajem. Dla ułatwienia działalności i pomocy wygnańcom utworzono 7 zarządów rejonowych: 1) frontowy z siedzibą w Mińsku, 2) zachodni z siedzibą w Bobrujsku, potem w Rosławiu, 3) północno-zachodni z siedzibą w Mohylewie, 4) południowo-zachodni w Kijowie, 5) południowy w Charkowie, 6) środkowy w Moskwie, 7) północny w Piotrogrodzie. Kierowali nimi pełnomocnicy, odpowiedzialni przed zarządem głównym i ogólnym zebraniem C. K. O. za wszystkie sprawy rejonu i fundusze asygnowane na jego potrzeby. Głównym kontrolerem był Stanisław Leśniowski. Prezesem komisji rewizyjnej, sprawdzającej rachunki Zarządu głównego i rejonów, był Jan Żarnowski, późniejszy prezes Najwyższej Izby Kontroli w Warszawie.

C. K. O. zapewnił sobie 200000 rb. miesięcznie od Komitetu w. ks. Tatiany, oprócz tego Grabski wyjednywał bardzo znaczne fundusze ze skarbu państwa. U dało mu się na specjalnej naradzie dla spraw wygnańców, powołanej w drodze ustawodawczej, przeprowadzić uchwałę, potępiającą przymusowe wysiedlenie ludności z terenu wojny, i uznanie wygnańców nie za "bieżeńców", dobrowolnie opuszczających swe siedziby, lecz za ofiary barbarzyńskiego sposobu wojowania, którym należy się odszkodowanie, a nie tylko filantropijna pomoc. Uchwały narady stały się podstawą dla otrzymania ze skarbu państwa funduszów na dawanie wygnańcom stałych zasiłków miesięcznych i ulgowych pożyczek na poczet poniesionych strat majątkowych.

Organizacje rosyjskie, opiekujące się wygnańcami, wystąpiły z projektem okazywania pomocy w naturze: lokowania wygnańców w barakach i żywienia ze wspólnych kotłów. Projektu tego zaniechano wObec stanowczej opozycji z naszej strony. Prowizoryczne baraki i kotły były usprawiedliwione, jako doraźna pomoc, dopóki wygnańcy byli w drodze. Utrzymane na stałe niszczyłyby życie rodzinne, uniemożliwiałyby rozmieszczenie wygnańców na wsi i walkę z epidemiami, pozbawiałyby możności utrzymania koni z wozami i zarobkowania przy ich pomocy. Stanęło na tym, że pomoc będzie udzielana wygnańcom w gotowiźnie z uwzględnieniem liczby dzieci i osób niezdolnych do pracy. W tym celu, po zakończeniu organizacji partii, nasi instruktorzy zajęli się przeprowadzeniem dokładnej rejestracji wygnańców i wypłacaniem zasiłków na życie i mieszkanie co miesiąc.

Po powrocie do Bobrujska przekształciliśmy komisję prużańską na zarząd rejonu zachodniego. W skład jego, jako stali członkowie, weszli: Dangel (przewodniczący), Jan Glinka, Edward Zaleski i ja. Zarząd miał siedzibę w Bobrujsku do połowy listopada; kiedy ustał ruch wygnańców na traktach, przenieśliśmy się na stałe do Rosławia. Oddziały nasze, umieszczone za Rohaczewem w Dowsku na skrzyżowaniu szos, wydawały z 6 kotłów przeszło tysiąc obiadów dziennie i około 4000 porcji herbaty z cukrem, co przy braku dobrej wody do picia znakomicie zapobiegało szerzeniu się epidemii. Zgodnie z planem C. K. O. rozmieszczenia wygnańców możliwie najbliżej kraju, skierowaliśmy z Dowska na południe w okolice Romla i Czernihowa 34782 wygnańców, prowadzących z sobą 9834 koni i 1071 krów. Uprzednio w rejonie Mińska, Mohylewa i Bobrujska zatrzymało się około 80000 wygnańców. Reszta szła dalej na wschód w stronę Rosławia, który wyznaczyliśmy jako ostatni punkt naszej wędrówki.

Punkt docelowy - Rosław

Do Rosławia przyjechałem w pierwszych dniach listopada. Znalazłem tutaj starego znajomego z czasów nielegalnego pobytu w Wilnie, Ludwika Zajkowskiego z rodziną. Od kilku lat pracował tutaj jako adwokat. Zamieszkałem u niego do czasu, kiedy będę mógł sprowadzić swoją rodzinę. Przedtem żonę moją Z dziećmi zabrała z Kupryszek jej siostra, Zofia Łukaszewiczowa do Kotielnicza nad Wiatką, gdzie mąż jej był inspektorem lasów rządowych. W Rosławiu zastałem też kilka rodzin polskich z Litwy, które przyjechały koleją; między innymi Stanisławową Narutowiczową z dziećmi, siostrę Zajkowskiej. Miejscowa kolonia polska zajęta była organizacją opieki nad dziećmi wygnańców. Najgorzej przedstawiała się sprawa zaopatrzenia ich w bieliznę, zdartą w drodze, i ciepłą odzież na zimę. Mała szwalnia, prowadzona przez Zofię Narutowiczównę, nie mogła podołać temu zadaniu. Postanowiliśmy natychmiast rozszerzyć ją i sprowadzić potrzebne materiały na bieliznę i odzież w większej ilości z Moskwy. Na początek C. K. O. wyasygnował 50 000 rb.

W okresie największego zapotrzebowania odzieży w zimie 1915/1916 r. liczba zatrudnionych szwaczek, werbowanych spośród wygnańców w Rosławiu, doszła do 194 w 4 pracowniach. W ciągu pierwszych 9 miesięcy uszyły ogółem 163 887 sztuk bielizny i odzieży, 5586 kołder i poduszek. Użyte one zostały przede wszystkim na zaopatrzenie dzieci wygnańców w naszych ochronach, resztę rozdawali instruktorzy przy pomocy przewodników partii. Kożuchy i obuwie otrzymywaliśmy od zarządu głównego oraz z pracowni innych rejonów. Ogółem w naszym rejonie udzieliliśmy pomocy odzieżowej 78 390 osobom. Przeprowadzona przy pomocy 90 instruktorów rejestracja wygnańców w naszym rejonie wykazała 127129 osób. Po oddaniu okręgu mińskiego pod zarząd Adolfa Swidy w marcu 1916 r. pozostało pod naszą opieką 82977 wygnańców, z czego 76089 było zorganizowanych w 1088 partii. W celu wszechstronnego i dokładnego obsłużenia wygnańców podzieliliśmy nasz rejon na 10 oddziałów. N a czele każdego oddziału stał pełnomocnik lub zarządzający, mający do pomocy sekretarza, skarbnika, magazyniera i odpowiednią ilość instruktorów. Pomoc religijną wygnańcom nieśli kapelani objazdowi, wyznaczani przez władzę duchowną. Urządziliśmy 28 posterunków ambulatoryjnych, udzielających porad i lekarstw oraz 10 małych szpitali na 200 łóżek. Dzieci, które potraciły rodziców i najbliższą rodzinę w drodze, w ogólnej liczbie 185 umieściliśmy w 7 wynajętych willach w Kozłówku pod Rosławiem. W 280 szkołach początkowych i ochronach, założonych w naszym rejonie, uczyło się 13 000 dziatwy wygnańczej, z czego 4000 otrzymywało całodzienne utrzymanie.

Całą tą działalnością opiekował się zarząd rejonu w Rosławiu. Zbieraliśmy się prawie co dzień, by dawać instrukcje, przyjmować sprawozdanie i asygnować pieniądze na dalszą pomoc. Biuro, kierowane przez członka zarządu Edwarda Zaleskiego, składało się z 5 wydziałów: 1) administracyjnego, 2) prawnego, dla sporządzania aktów o stratach w zasiewach i ruchomościach, 3) statystycznego, dla prowadzenia rejestru wygnańców i dzieci w szkołach, 4) potrzeb kulturalnych, opiekujących się szkołami i ochronami, 5) rachunkowości i kontroli. Co miesiąc jeden z nas jeździł do Piotrogrodu na posiedzenia Zarządu głównego. Z przedstawianych tam sprawozdań widać było, że we wszystkich rejonach akcję ratowniczą prowadzono równie energicznie i wszechstronnie. Ogółem w C. K. O. zarejestrowano 334000 wygnańców, z czego 253000 zorganizowano w partie. Oprócz C. K. O. na terenie Rosji dzia- łały różne miejscowe organizacje polskie: Towarzystwa Dobroczynności, Komitety Polskie, Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny. Pod ich opieką znajdowało się 280000 wygnańców, osiedlonych w miastach. W końcu 1915 r. wszystkie te organizacje łącznie z C. K. O. zrzeszyły się w Radzie Zjazdów Polskich Organizacji Pomocy Ofiarom Wojny w celu wspólnego reprezentowania potrzeb wygnańców wobec rządu rosyjskiego, zachowując poza tym swoją odrębność organizacyjną. W miastach, gdzie były polskie instytucje ratownicze, C. K. O. pozostawiał im opiekę nad wygnańcami.

Przyjeżdżając do Piotrogrodu w sprawach C. K. O. chodziłem również na posiedzenia Komitetu Narodowego. (...) W Rosławiu zarząd rejonu oddał pod moje kierownictwo wydział warsztatów wytwórczych, który obejmował następujące przedsiębiorstwa: składy żywnościowe i towarowe, 6 szwalni, warsztaty kołodziejskie w Ossowie, przedsiębiorstwo leśne w Miedwiediówce dostarczające drzewa opałowego, farmę w Idalinie i folwark w Kleczetowie, dzierżawiony celem przetrzymania koni powierzonych naszej opiece. Z tego powodu musiałem jeździć po guberni smoleńskiej. Zdumiony byłem panującą tutaj ciemnotą i lenistwem. (...) Nieco wyższą kulturę rolną i zdrowszą ludność wiejską zastałem w sąsiedniej guberni orłowskiej, gdzie w Domninie ulokowaliśmy szwalnię Suwalskiego Komitetu Obywatelskiego, ewakuowaną z Wilna. Powiększyliśmy liczbę pracujących w niej dziewcząt z 50 do 300; szyły bieliznę dla żołnierzy z materiału, dostarczanego przez intendenturę. Szwalnie w Rosławiu i Smoleńsku przygotowywały bieliznę i odzież tylko dla wygnańców. We wsi Nowosiółki pod Rosławiem urządziliśmy szkołę rzemiosł dla kobiet pod kierunkiem Zofii Narutowiczówny. Przy szkole był internat dla 150 dziewcząt oraz duże ogrody, obrabiane przez wychowanki szkoły i dostarczające warzyw internatom. (...)

Pomoc dla Królestwa

Z kraju zaczęły dochodzić wieści o wzmagającym się tam głodzie, spowodowanym zniszczeniem zbiorów przez cofające się wojska rosyjskie i zabieraniem resztek zapasów żywności przez władze niemieckie. Prezes Komitetu Obywatelskiego m. Warszawy, Zdzisław Lubomirski przysłał list z prośbą o poczynienie starań, aby rządy rosyjski i angielski pozwoliły na rozszerzenie działalności Amerykańskiego Towarzystwa Pomocy dla Belgii także na ziemie polskie. W tej sprawie C. K. O. wydelegował Eustachego Dobieckiego i mnie do Sztokholmu, jako do centralnego punktu neutralnego. Mieliśmy tam zająć się wysłaniem pierwszych transportów żywności do Warszawy, po uzyskaniu zgody ministra spraw zagranicznych Sazonowa i Londynu, gdzie o to zabiegali Maurycy Zamojski i Władysław Sobański. Ponieważ Zatoka Botnicka była jeszcze pokryta lodem, jechaliśmy do Szwecji koleją przez Finlandię.(...) W Sztokholmie Dobiecki chodził do poselstwa rosyjskiego i angielskiego, a ja udałem się do znanej mi z poprzedniej bytności z Mielczarskim hurtowni szwedzkich spółdzielni (Kooperativa F'orbundet). Zarząd jej chętnie podjął się kupowania i przesyłania żywności do Warszawy pod warunkiem, że wystaramy się o glejty na wywóz od rządu szwedzkiego. W ministerstwie powiedziano nam, że bez zgody rządu angielskiego takich glejtów dać nie mogą. Londyn uzależniał swą zgodę od tego, czy rząd niemiecki da należytą rękojmię, że nadsyłana żywność służyć będzie jedynie ludności polskiej. Ponieważ warunkowi temu nie stało się zadość, musieliśmy zaniechać aprowizacji Warszawy (...) ja wróciłem do moich zajęć w Rosławiu.

Rosław ciąg dalszy

Zarządy rejonowe, bardzo potrzebne w pierwszych miesiącach organizowania wygnańców i tworzenia lokalnych instytucji pomocy, stały się zbyteczne z chwilą ukończenia tej pracy i ustalenia zasad i sposobów działania wszystkich organów pomocniczych. Dlatego na ogólnym zebraniu C. K. O. w Piotrogrodzie postanowiliśmy z dniem 1 października 1916 r. skasować zarządy rejonowe, a administrację, kierownictwo i kontrolę wszystkich organów ześrodkować w Zarządzie głównym. Z dawnej organizacji utrzymany został podział na okręgi, odpowiadające przeważnie obszarowi gubernii, z pełnomocnikami na czele, odpowiedzialnymi bezpośrednio przed zarządem głównym za wszystkie fundusze, asygnowane na pomoc wygnańcom w ich okręgu. Z członków zarządu rejonowego w Rosławiu pozostałem ja tylko, by zaopiekować się założonymi przez nas warsztatami wytwórczymi. Dangel przeniósł się na stałe do Piotrogrodu, gdzie został przewodniczącym wydziału kontroli i rachunkowości w zarządzie głównym. Opiekę nad wygnańcami w Rosławiu objął pełnomocnik okręgowy w Smoleńsku, Seweryn Komorowski.

W kwietniu 1916 r. wszystkie zakłady wytwórcze rejonu zachodniego, oddane pod mój zarząd, połączyliśmy w osobne przedsiębiorstwo z kapitałem zakładowym 500000 rb., wypożyczonym przez C. K. O. Pożyczkę tę spłacałem głównie bielizną i odzieżą, produkowaną w naszych szwalniach dla wygnańców, oraz innymi świadczeniami w naturze, wykonywanymi na zlecenie pełnomocników. Na 1 października 1916 r. zakłady były winne C. K. O. już tylko 215 000 rb., na co miałem pełne pokrycie w remanentach odzieży, znajdujących się w magazynach, oraz w należnościach za wykonane roboty. W miarę wykańczania zamówień C. K. O. likwidowałem odnośne warsztaty, tak że w końcu 1917 r. dług zmniejszył się do 7245 rb. W pracy tej pomagali mi: Zofia Narutowiczówna, jako kierowniczka szwalni, A. Gromadzka jako buchalterka, kasjer Wileniec i magazynierzy: Skulski, Szmagier i Ziemski. (...)

REWOLUCJA MARCOWA

(...) Aleksander Lednicki, po nominacji na stanowisko prezesa Komisji Likwidacyjnej Spraw Królestwa Polskiego, powołanej przez Rząd Tymczasowy, zaczął siebie uważać za ministra do spraw polskich i próbował skupić dokoła swej osoby wszystkie ugrupowania polityczne. Zabrał się do tego w sposób, który ja nazywałem próbą zlikwidowania polityki Komitetu Narodowego. Wszystkie koncepcje Lednickiego i jego przyjaciół politycznych zmierzały do stworzenia reprezentacji polskiej na podstawie klucza partyjnego, tak kombinowanego, żeby obóz polityczny, skupiający się dokoła Komitetu Narodowego, był zawsze w mniejszości. Gdy próby te zawiodły, Marian Lutosławski przedłożył Radzie zjazdów polskich organizacji pomocy ofiarom wojny, której prezesem był Lednicki, projekt zwołania zjazdu politycznego, opartego na proporcjonalnym przedstawicielstwie wszystkich odcieni w stosunku do liczebności ich wyznawców. Do projektu dołączył szkic regulaminu wyborczego. Nie spodobało się to demokratom: nie mając wpływu na masy wygnańców, niedawno przybyłych z kraju, bali się wyborów. Wobec ujemnych wyników narad pod przewodnictwem Lednickiego, postanowiliśmy nadal pertraktować z poszczególnymi ugrupowaniami oddzielnie.

W maju 1917 r. przestałem być bezpartyjnym. Młodzi narodowcy na emigracji, należący w kraju do grupy "Zarzewia" (Anaszkiewicz, Gajewski, Kożuchowski, Widomski), utworzyli w kwietniu "Związek Zjednoczenia i Niepodległości Polski" i zaprosili mnie na pierwszą swoją konferencję w Moskwie. Na tej konferencji powołano mnie do komisji organizacyjnej, której zlecono opracowanie deklaracji ideowej i zwołanie zjazdu w Piotrogrodzie. Zjazd odbył się w pierwszych dniach czerwca; brali w nim udział delegaci z Piotrogrodu, Moskwy, Saratowa, Charkowa, Omska i Jekaterynburga. Później powstały koła Związku wśród wygnańców w Kałudze, Niżnym Nowogrodzie i innych miastach. Na zjeździe panowała całkowita jednomyślność. (...)


[Informacje o Zjeździe Wojskowych Polaków i dyskusjach wokół organizacji wojska polskiego w Rosji]

Państwa centralne zrobiły nowe posunięcie w sprawie polskiej: ustanowiły Radę Regencyjną w Warszawie. Miało to na celu dalsze dezorientowanie Polaków i zagranicy. Wobec tego musieliśmy złożyć ambasadorom dodatkowe memoriały wyjaśniają- ce, dlaczego Rady Regencyjnej, mianowanej przez oku- pantów, nie możemy uważać za organ, wyrażający wolę narodu polskiego. Kiereński za namową Lednickiego poszedł w ślady Niemiec i ustanowił przy prezesie Komisji Likwidacyjnej radę polityczną dla wyrażania opinii polskiej przez osoby, mianowane i zwalniane dekretami rządu rosyjskiego na wniosek Lednickiego. Rozporządzenie to wywołało liczne protesty ze strony wychodztwa polskiego i miało tylko ten skutek, że przedstawiciele Centralnego Komitetu Obywatelskiego, Rady Zjazdów Organizacji Pomocy Ofiarom Wojny, Centralnego Towarzystwa Rolniczego i Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego usunęli się z Komisji Likwidacyjnej. (...)Tak na emigracji w Rosji zarysowały wyraz me swe oblicze dwa obozy polskie: narodowy, skupiony dokoła Rady Polskiej Zjednoczenia Międzypartyjnego, i demokratyczny, inspirowany przez Więckowskiego, Lednickiego i część ziemian z Kresów. Pierwszy obóz stawiał sobie za cel współdziałanie w zwycięstwie koalicji, drugi uważał zwycięstwo państw centralnych za nieuniknione i do tego przystosowywał swoją politykę. Polscy socjaliści utonęli w ruchu rosyjskim, zgodnie ze swoją doktryną o międzynarodowej solidarności proletariatu. W takim rozproszeniu zastał nas przewrót bolszewicki i jeszcze bardziej utrudnił wytworzenie w Rosji siły polskiej, zdolnej zaważyć na froncie austro-niemieckim. (...)

PRZEWRÓT BOLSZEWICKI

(...) Zapanowała całkowita anarchia. Wobec trudności komunikowania się z organizacjami polskimi w innych miastach, postanowiliśmy wydział wewnętrzny naszego Komitetu przenieść do Moskwy, wydziały: wojskowy i zewnętrzny zostały w Piotrogrodzie. Dnia 11 listopada wydaliśmy odezwę, z której przytaczam kilka zdań: "Kryzys obecny w niczym nie zmienia zasadniczej linii polityki polskiej. Sprawa polska od dłuższego już bowiem czasu przestała być zależna od samej Rosji. Ujęła ją w swe ręce cała koalicja... Z tej wojny wyjdą zwycięskie te narody, które największą siłę ducha wykażą... Stosunek nasz do Rosji nie może również ulec zmianie, dopóki trwa dalszy udział jej w wojnie wszechświatowej... Jako obywatele Polski nie możemy wdawać się w walki wewnętrzne Rosji... Pamiętajmy wszyscy, że w chwilach zawieruchy tylko męska energia, na dobrej organizacji oparta, wyprowadza z niebezpieczeństwa i zwycięstwo dążeniom narodu zapewnia". Nazajutrz Naczpol rozkleił w Piotrogrodzie odezwę, wzywającą wojskowych Polaków, aby w żadnych wystąpieniach zbrojnych w walce wewnętrznej udziału nie brali; Polacy mogą być użyci jedynie do walki na froncie.

Dla ochrony instytucji polskich od możliwych w tym czasie grabieży, porucznik Skobejko zorganizował straż z wojskowych Polaków. Korzystały z niej również ambasady mocarstw, zaskoczone przewrotem. Dostać się na dworzec kolejowy w Piotrogrodzie można było tylko za przepustką. Otrzymałem ją w biurze Centralnego Komitetu Obywatelskiego. Musiałem wracać do Rosławia przez Moskwę, ponieważ droga na Witebsk była zamknięta z powodu pogoni za Kiereńskim. (...) Bolszewicy zupełnie zignorowali nasze organizacje wygnańcze i mianowali swoich komisarzy spośród socjalistów polskich i Żydów, nie dla pomagania wygnańcom, tylko dla propagowania wśród nich haseł walki klasowej. Wobec zawartego na froncie rozejmu Centralny Komitet Obywatelski wszczął starania o umożliwienie wygnańcom powrotu tą samą drogą, którą zmuszeni zostali wyjść z kraju. Rada Komisarzy Ludowych skasowała Komisję Likwidacyjną Lednickiego, natomiast utworzyła Komisariat dla spraw Królestwa Polskiego pod przewodnictwem Żyda Leszczyńskiego. Dekret ten podpisał Lenin, jako prezes komisarzy ludowych, i Stalin, jako komisarz do spraw narodowościowych. W tych warunkach akcja polska w Rosji miała bardzo mało szans powodzenia. Nie mogliśmy traktować z Radą Komisarzy Ludowych nawet w sprawie materialnej pomocy dla wygnańców, tym bardziej w sprawach politycznych i wojskowych. Ostatni raz byłem na posiedzeniu komitetu wykonawczego naszej Rady w Piotrogrodzie w końcu grudnia. Odezwa nasza do rodaków kończyła się następującymi słowami: "Gdy rosyjscy Komisarze Ludowi rokują o odrębny pokój z Niemcami, gdy wojska rosyjskie opuszczają front, nie czekając nawet na zawarcie pokoju, tym bardziej jednoczmy się w ofiarnej służbie ojczyźnie, tym bardziej wzmacniajmy polskie siły zbrojne, tym więcej wykażmy hartu ducha i wytrwałości w oporze przeciwko jakiemukolwiek kompromisowemu załatwieniu sprawy polskiej, która tylko na ogólnym kongresie pokoju w pełni rozstrzygniętą być może". (...)

Przewrót bolszewicki zastał mnie w czasie likwidowania warsztatów C. K. O. w Rosławiu. Resztki bielizny i odzieży oddałem kolonii sierocej w Kozłówku. Z otrzymanej w 1916 r. od zarządu głównego pożyczki 500 000 rb. pozostałem winien 7245 rb., ale nie mogłem ich odesłać, ponieważ zamknięto miejscowy oddział Russko-Azjatskiego Banku, w którym lokowałem gotówkę. Złożone w nim na rachunku bieżącym 14978 rb. łącznie z taborem stanowiły własny majątek C. K. O., przywieziony z kraju. (...) w kwietniu zjawił się w taborze znany w sąsiedniej wsi "kułak" (lichwiarz), występujący teraz w roli prezesa sowietu rolniczego. Należał do bardzo rozpowszechnionego w Rosji typu ludzi, idących zawsze ręka w rękę z tymi, którzy posiadają władzę. Przyszedł z rozkazem zarekwirowania taboru C. K. O. z powodu oskarżenia o spekulację. Zażądałem spisania szczegółowego inwentarza i pokwitowania dowodząc, że muszę go mieć dla przedstawienia moim władzom. W trakcie spisywania inwentarza wykonawca rozkazu ujawnił swą naturę. Zaproponował mi, by nie umieszczać w spisie pary koni, wozu i beczki smaru, które chciał zabrać dla siebie, a w zamian za tę przysługę pozwoliłby mi zabrać z taboru, co zechcę. Odpowiedziałem na tę niecną propozycję spokojnie, że nie mogę tego zrobić, ponieważ inwentarz jest znany zarządowi C. K. O. z moich kwartalnych sprawozdań i w razie braku czegoś w kwicie rekwizyjnym musiałbym go pokryć z własnej kieszeni, a środków na to nie mam. W taki sposób "brudne nocy plemię" przeprowadzało socjalizację organizacji, pomagającej wygnańcom. (...) Można było w Rosji nabrać wstrętu do demokracji i do socjalizmu.


POWRÓT DO KRAJU

W pierwszych dniach maja otrzymałem wiadomość o aresztowaniu w Moskwie członka Rady Polskiej Zjednoczenia Międzypartyjnego, Mariana Lutosławskiego, na rozkaz "komisarza do walki z kontrrewolucją, sabotażem i spekulacją", oraz o poszukiwaniu aktów i członków Komitetu Wykonawczego Rady. Miejscowi bolszewicy nie wiedzieli, że jestem prezesem tej Rady, ale mogli rychło dowiedzieć się o tym. Postanowiłem przyspieszyć mój wyjazd z Hosławia. N a podwórzu miałem starą platformę na re- sorach, używaną przez ogrodników podwarszawskich do wożenia produktów na rynek. Konie mogłem tanio kupić na miejscowym targowisku, ponieważ żołnierze rosyjscy przyprowadzili ich sporo z frontu. Za furmana zgodził się jechać ze mną Szczepan (nazwiska zapomniałem), który niedawno wydostał się z wojska rosyjskiego i chciał wrócić do swego gospodarstwa pod Mińskiem Mazowieckim. Do powrotu końmi przygotowało się również dwóch pracowników C. K. O. ze swymi rodzinami. Wyznaczyliśmy dzień wyjazdu z Rosławia na 18 maja i zawiadomiliśmy wygnańców, chcących wracać do kraju, żeby w dniu tym czekali na nas na szosie albo w Krzyczewie, gdzie wyznaczyliśmy pierwszy postój. Wyjechaliśmy z Rosławia na 4 wozach, zaopatrzonych w budki z płótna, żeby mogły w nich nocować kobiety z dziećmi w razie postoju w polu. Mężczyźni mieli spać na sianie pod wozami. Czekała nas długa droga - przeszło tysiąc kilometrów do Warszawy. (...)

Wieść o naszym przyjeździe szybko rozniosła się wśród wygnańców, tak że po parodniowym pobycie wyjeżdżaliśmy z Krzyczewa w asyście kilkudziesięciu wozów. Drugim miejscem postoju było powiatowe miasto Czeryków. Tutaj czekała na nas duża partia wygnańców, zaniepokojonych wiadomością, że dalej jechać niebezpiecznie, ponieważ stamtąd wróciło piechotą kilka rodzin, doszczętnie ograbionych przez grasujące na szosie bandy. Zbolszewizowani chłopi rosyjscy, po powrocie z okopów, zamiast pracy na roli zajęli się grabieżą wracających do kraju Polaków. W Czerykowie miał kwaterę dowódca oddziałów łotewskich, rozmieszczonych w rejonie przyfrontowym. Jabłkowski udał się do niego o danie nam asysty wojskowej dla ochrony przed uzbrojonymi bandami. Otrzymaliśmy ją w postaci kilku młodych żołnierzy łotewskich, uzbrojonych według bolszewickiego wyrażenia "s nog do zubow". Mieli nam towarzyszyć do Żurawicz, gdzie był ostatni posterunek rosyjski. Za to mieliśmy żywić ich w drodze i płacić diety. Koszt tej asysty w sumie 925 rb. pokryłem z kasy warsztatów C. K. O., która ocalała w Rosławiu tylko dzięki temu, że miał ją u siebie kasjer Wileniec. Karawana nasza przy wyjeździe z Czerykowa liczyła już koło 150 wozów. (...)

Teraz zrozumieliśmy, że i z Niemcami trzeba traktować za pomocą łapówek. W Rohaczewie pełnomocnikiem C. K. O. był Zakrzewski. (...) Poszedłem z nim do miejscowego "hauptmana", który nazywał się von Zakrzewski, ale ani słowa nie rozumiał po polsku. Powiedział nam, że otrzymał rozkaz nieprzepuszczania nikogo od strony Rosji. Na moje nalegania, że dzieci wyginą przy dłuższym trzymaniu na chłodzie i nie możemy wracać do bolszewików, zgodził się ostatecznie zadepeszować do głównej kwatery i dać odpowiedź za kilka godzin. Poszedłem tymczasem po zakupy na rynek. Zastałem tutaj tłum żołnierzy polskich bez broni, rozgoryczonych smutnym finałem polityki Muśnickiego. Podobno część wojskowych zdołała wcześniej schronić się na południe. Wieczorem "hauptman" oświadczył, że może przepuścić naszą karawanę (...) Jadąc przez Warszawę, ze zdziwieniem spostrzegłem, że na ulicach nie było żadnych pojazdów, a publiczność zamiast chodnikami chodziła jezdnią i z wielkim zdziwieniem przypatrywała się naszym wozom z budkami. Na Mokotowie wszyscy chodzili w drewnianych trepkach, widocznie i skóry zarekwirowali Niemcy. Zatrzymałem się na podwórzu domu Związku Stowarzyszeń Spożywczych na ul. Grażyny i ulokowałem się z rodziną w sali na drugim piętrze, do czasu odnalezienia mieszkania. Tak 18 czerwca skończyła się trwająca cały miesiąc pielgrzymka do Polski.

Przyjechałem zupełnie ogołocony z pieniędzy, wydanych na łapówki bolszewikom i Niemcom. (...) Dyrektor Związku Mielczarski powitał mnie jak zmartwychwstałego. Myślał, że nie wyjdę żywy z te- go piekła rosyjskiego. Przez cały czas pobytu w Rosji nie mogłem skomunikować się z nim. Przed wyjazdem w 1915 r. na posiedzeniu Rady Nadzorczej Związku wręczono mi różne frachty na towary, które nie mogły już przybyć do Warszawy, wobec cofania się wojsk rosyjskich, i polecono zająć się jak najkorzystniejszym spieniężeniem ich w Rosji. Dokonałem tego przy pomocy Moskiewskiego Związku Stowarzyszeń Spożywczych. Zaraz po przewrocie bolszewickim odebrałem z tego Związku pieniądze i oddałem w Moskwie Pawłowi Górskiemu. W zamian dał mi przekaz na Warszawskie Towarzystwo Ubezpieczeń od Ognia, którego był dyrektorem. Po powrocie do Warszawy oddałem Radzie Nadzorczej Związku przekaz i szczegółowe sprawozdanie rachunkowe. Rada akceptowała rachunki i wyraziła mi, cytuję według protokółu: "bezwzględne uznanie i wdzięczność za gorliwe i pomyślne załatwienie interesów Związku w Rosji". W Polsce nie brak złodziei cudzej czci, zwłaszcza gdy chodzi o pognębienie przeciwnika politycznego. Gazety, wysługujące się aktywistom, stojącym po stronie państw centralnych, przede wszystkim "Goniec", a za nim "Kurier Poranny", "Nowa Gazeta" i "Głos", zamieściły w 1917 r. notatki, posądzające mnie o ucieczkę do Rosji z częścią majątku Związku. Poczciwy Mielczarski kruszył kopie w obronie mojej czci i publicznie wzywał redakcje tych gazet, "by przez szacunek dla siebie samych krzywdę naprawiły", ale nadaremnie. Niestety dotąd nie znaleziono w Polsce skutecznego środka dla odstraszenia ludzi od tego rodzaju nikczemności.

Ciężką dla mnie stratą była śmierć Abramowskiego, wiernego przyjaciela i doradcy w zagadnieniach społecznych. Umarł w 3 dni po moim powrocie i nie zdążyłem zobaczyć się z nim, bo nikt w Związku nie wiedział, że dogorywał. Szliśmy za jego trumną w niewielkiej gromadce delegatów, przybyłych na zjazd Związku. Było ich bardzo mało w porównaniu z latami przedwojennymi. Spowodował to podział Kongresówki na dwie okupacje i trudności, stawiane przez Niemców. Dla dostania się do pociągu trzeba było poddać się tak zwanemu odwszeniu albo okupić się łapówką. Myślałem, że ten haracz był nakładany tylko na wygnańców, z dala od nadzoru wyższych władz. Teraz dowiedziałem się, że wszystkie instancje niemieckie uprawiały łapownictwo, a w ważniejszych sprawach za pośredników służyli Żydzi, zawsze wiedzący, komu i ile należy dać.

Mielczarski uprzedził mnie, że niektórzy delegaci wyrazili niezadowolenie z powodu mego udziału w Komitecie Narodowym, a potem w Zjednoczeniu Międzypartyjnym na emigracji. Wobec tego poprosiłem zebranych na zjeździe, aby przez tajne głosowanie zadecydowali, czy mam pozostać na stanowisku dyrektora Związku. Oświadczyłem, że jako obywatel kraju uważałem za swój obowiązek zająć wyraźne stanowisko polityczne, ale nie łączyłem tego ze stanowiskiem dyrektora Związku. Przed głosowaniem delegaci lubelskiego stowarzyszenia odczytali następujące oświadczenie: "Jakkolwiek pod względem osobistej działalności i ofiarności w pracy społecznej nie mamy nic do zarzucenia p. Wojciechowskiemu, to jednak zważywszy: 1) że kooperatywy spożywców mają przyszłość tylko wówczas, gdy opierają się na szerokich masach robotniczych, 2) że ruch ten jest ruchem ekonomicznym klasy pracującej, walczącej o zasadniczą zmianę ustroju społecznego, 3) że p. Wojciechowski zaangażował się w jednym ze stronnictw politycznych, reprezentujących wrogie klasie robotniczej interesy kapitalistyczne, zmuszem jesteśmy głosować przeciwko powrotowi p. Wojciechowskiego na stanowisko dyrektora". W głosowaniu 88 głosów oświadczyło się za moim powrotem na stanowisko dyrektora, a 21 - przeciw.

W końcu zjazdu delegacja lubelska oświadczyła, że reprezentowany przez nią kierunek klasowej kooperatywy proletariatu spotkał się z niezrozumieniem ze strony innych delegatów, wobec czego wstrzymuje się od głosowania do Rady Nadzorczej Związku. Była to zapowiedź utworzenia osobnego Związku, wprowadzającego i do organizacji spożycia zasadę klasowości. Dziwnym zbiegiem wypadków Lublin, położony z dala od centrum przemysłowego, stał się siedliskiem pierwszej kooperatywy klasowej, a w parę miesięcy potem - pierwszego rządu socjalistycznego. Nie umiałem tego wytłumaczyć sobie niczym innym, jak tylko wykwitem intelektualizmu, podnieconego zwycięstwem marksizmu w Rosji.

Mielczarski od czasu mego wyjazdu z Warszawy nic się nie zmienił i miał prawo powiedzieć o sobie, "że należy do ludzi, którzy mają gorące serce, ale zimną głowę". Nie zachwiał się w swym przekonaniu, że tylko klęska wojenna Niemiec mogła zapewnić pełne rozwiązanie sprawy zjednoczenia i niepodległości Polski. Dowiedziałem się od niego, żę lewica polska wyzbyła się już złudzeń co do zamiarów państw centralnych, ale nie wierzyła w zwycięstwo koalicji i całą nadzieję pokładała teraz w międzynarodowej rewolucji socjalnej, która miała ogarnąć wszystkie państwa wojujące i wyzwolić Polskę razem z innymi ludami. Tak więc rozgorączkowane przewrotem bolszewickim głowy nawracały do starej koncepcji "Proletariatu", zapożyczonej od rosyjskiej "Narodnoj Woli", a pogrzebanej przez nas przed 25 laty. Smutno robiło się na duszy. Za dużo było nie dokształconych inteligentów, gotowych pobudzać lud do naśladowania bolszewików. Moi towarzysze partyjni ze Związku Zjednoczenia i Niezawisłości Polski, posądzani przez młodocianych adeptów Marksa o reprezentowanie interesów kapitalistycznych, byli jeszcze na emigracji, a mnie samemu, po bezowocnych 'wysiłkach zjednoczenia emigracji dla walki z Niemcami, odeszła ochota zajmowania się polityką.

Wróciłem do pracy w "Społem", tym bardziej że było jej wiele po wojennych zniszczeniach, materialnych i moralnych. Musieliśmy zwiększyć liczbę lustratorów, by ratować zachwiane stowarzyszenia, wznowić od 1 lipca wydawnictwo popularnego tygodnika i urządzić ogólnokrajowy zjazd z udziałem związkowych i niezwiązkowych stowarzyszeń w celu zjednoczenia wszystkich w jednej organizacji. Przy tej pracy czas szybko płynął, a poniesioną na emigracji porażkę osładzały nadchodzące z Zachodu wieści o kruszeniu militarnej potęgi państw centralnych. (...)

Ogólnokrajowy zjazd stowarzyszeń spożywczych zebrał się 1 listopada, w dziesiątą rocznicę pierwszego zjazdu. Niemieckie przepustki kolejowe były już zniesione i na zjazd przybyło 540 delegatów z 285 stowarzyszeń. Świtające lepsze jutro zaznaczyło się mocnym tonem przemówień delegatów i uchwał. Zjazd poczerwieniał, mimo to obroniliśmy Związek od narzucenia mu zasady klasowości, propagowanej przez delegację lubelską. U chwalono, że do Związku mogą należeć stowarzyszenia, odpowiadające następującym warunkom: 1) nie zamykają dostępu nowym członkom, 2) nadwyżkę od zakupów nieczłonków przeznaczają na fundusz społeczny, 3) nie dają więcej niż 6% od udziałów i wkładów, 4) przeznaczają przynajmniej 5% budżetu mi. działalność wychowawczą, 5) nie prowadzą sprzedaży na kredyt ani napojów alkoholowych, i 6) wynagradzają pracowników według norm, ustanowionych przez krajowe związki zawodowe. Zjazd polecił nam opracować projekt prawa o spółdzielniach, celem przedstawienia go sejmowi, przy czym wypowiedział się przeciwko subwencjonowaniu spółdzielni przez państwo i roztaczaniu nad nimi opieki biurokratycznej. W wytycznych, przyjętych dla tego projektu, nie było mowy o rewizji spółdzielni z zewnątrz, gdyż, jako referent tej sprawy, zalecałem iść śladem państw zachodnich, nie Niemiec, aby obowiązkowa rewizja nie przerodziła się w zależność związków rewizyjnych od biurokracji.

Inne uchwały zjazdu, w sprawie reform aprowizacyjnych i skupiania drobnych stowarzyszeń w wielkie okręgowe z filiami, były wywołane bieżącymi potrzebami i nie okazały się szczęśliwymi: zaczął się niezdrowy ruch zakładania tzw. "cukrowych" stowarzyszeń, a wielosklepowe spółdzielnie poza miastami okazały się mało żywotnymi wskutek upadku zainteresowania wiejskich członków sklepem, nie od nich bezpośrednio zależnym. (...)

W Niemczech, jak w Rosji, przewrót zaczął się wśród marynarzy; za Kilonią, Hamburgiem i Bremą poszły inne miasta i wojska etapowe. Wszędzie powstawały rady ludowe, robotnicze, żołnierskie. Dnia 7 listopada parlamentarze niemieccy na froncie francuskim poprosili o zawieszenie broni. Jednocześnie w całej Rzeszy zaczęła się detronizacja panujących. Dnia 9 listopada kanclerz ks. Badeński, za zgodą wszystkich partii, oddał władzę w ręce socjalisty Eberta. Cesarz Wilhelm uciekł do Holandii. Dnia 11 listopada delegacja niemiecka podpisała podyktowane jej przez Focha warunki rozejmu. Niemcy panicznie bali się wkroczenia nieprzyjaciela na ich terytorium i odwetu za spustoszenia przez nich dokonane. Dlatego tak szybko zmienili się na "inne" Niemcy i przyjęli ciężkie warunki kapitulacji. Wiadomość o tym zastała mnie w Lublinie, dokąd przyjechałem w sprawach Związku. Republika lubelska nie wyglądała tak źle, jak Piotrogród i Moskwa po przewrocie bolszewickim. Sklepy były otwarte i na ulicach pełno było spacerującej publiczności, głównie młodzieży. Starsze pokolenie nie odznaczało się odwagą i za byle strzałem uciekało do domu. Strzelano tylko na wiwat.

Powstała milicja ludowa, jak tego wymagał zwyczaj rewolucyjny... Przyglądałem się jej, gdy zaciągała wartę na rogu Szpitalnej i Namiestnikowskiej. Byli uzbrojeni w karabiny, ale młode wesołe twarze wcale nie przypominały ponurych bolszewików. Nie przeczuwałem, że za kilka miesięcy, jako minister spraw wewnętrznych, będę miał dużo kłopotów z nimi: nadawali się do wojska, nie na straż bezpieczeństwa. (...)


Bibliografia

https://www.academia.edu/37502752/Stanisław_Wojciechowski_a_Patriot_Statesman_Promoter_of_Cooperatism_-_Stanisław_Wojciechowski_patriota_mąż_stanu_propagator_idei_kooperatyzmu_-_Станислав_Войцеховски_патриот_государственный_деятель_популяризатор_кооператизма


Historia spółdzielczości w Polsce do 1914 roku